à la Ala: października 2011

poniedziałek, 24 października 2011

Wspomnienie idealne


Nigdy nie wiadomo, która chwila naszego życia stanie się w przyszłości wspomnieniem idealnym, a która zostanie zapomniana, uznana przez mózg za mało istotną. Wydawałoby się, że jako pokolenie wychowane na popkulturowej papce będziemy chcieli być bogaci w same momenty upamiętniające pocałunki w deszczu, spacery po nadmorskich promenadach śródziemnomorskich kurortów, przejażdżki gondolą po weneckich kanałach czy sex na skórze niedźwiedzia tudzież tygrysa przy kominku górskiej chatki odciętej od świata zaspami białego śniegu. Tymczasem rzeczywistość totalnie weryfikuje nasze wyobrażenia i odczucia, nadając wielkie znaczenie małym momentom lub brutalnie umniejszając te z pozoru idealne.
Dla mnie piękne chwile zwykle łączą się z konkretną piosenką, zapachem, czasem smakiem. Wystarczy, że później pojawi się jeden z tych elementów i cudowne odczucia natychmiast wracają. I co ciekawe, przeważnie dotyczą bardzo prozaicznych chwil. Żadne obściskiwania na złotym piasku Barcelony czy otrzymanie torebki Louis Vuitton. To co porusza mnie najbardziej to myśl o spacerze z babcią uświetnionym lodami Hortexu za złotówkę lub coroczne targowanie się z tatą o najładniejszą choinkę u handlarza. I jest jeszcze jedno takie wspomnienie, które wraca, choć niechciane…

Leżałam wtedy na ikeowskiej sofie, brązowej, z wygniecionymi poduszkami, w żadnym wypadku nie designerskiej. Każdy z nas zna taką sofę – nieprzyzwoicie wygodną i koszmarnie brzydką, której zadaniem nie jest ozdobienie pomieszczania, ale nadanie mu ciepła, przytulności. Oparłam stopy o drewnianą skrzynię służącą za stolik do kawy, przyjęłam wygodną pozycję. Z laptopa stojącego na skrzyni dobiegały dźwięki dwóch na przemian lecących piosenek. Czytałam książkę, moją ukochaną książkę jak się później okazało, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Czytałam ją zawzięcie, łapczywie pochłaniając stronę za stroną. Obok mnie leżał mój chłopak, z głową opartą na moich kolanach. Jego blond włosy opadały na moją skórę, łaskotały. Myślałam, że to najpiękniejsze włosy jakie kiedykolwiek widziałam. Przez chwilę starał się ze mną rozmawiać, ale widząc brak mojej reakcji, tracił zapał. Uparcie go ignorowałam, bo książka dostarczała mi wszystkich bodźców jakich w tamtej chwili potrzebowałam. Trochę pomarudził sam do siebie, aż w końcu zasnął. Bezgłośnie, delikatnie, spokojnie. Uwielbiałam patrzeć na niego gdy spał, wydawał się wtedy pozbawiony wszystkich wad, ciepły, oddany, kochany. W pokoju panował półmrok, mimo wczesnej godziny. Okna zasłonięte były pomarańczowymi zasłonami i promienie słońca, starające się przez nie przebić, tworzyły ciepłą poświatę. Był środek lata, leżąc w samej bieliźnie nie czułam zimna. Po blisko godzinie, gdy miałam już dość dwóch lecących w kółko piosenek, podniosłam się, aby zmienić płytę. Mój chłopak, którego nigdy później już tak nie nazwałam, obudził się. Podniósł na mnie swoje zaspane, przepiękne, niebieskie oczy, uśmiechnął się i widząc jak na niego patrzę, siarczyście zaklął w charakterystyczny dla siebie, komiczny sposób. Wybuchnęliśmy śmiechem, a idealny moment zniknął, prysł, aby już nigdy nie powrócić.

Dziś, ilekroć słyszę jedną z tamtych dwóch piosenek, cała gama żarliwych uczuć, które wtedy czułam, powraca. Marząc o idealnej przyszłości raczej nie pomyślałabym, że popołudnie spędzone w majtkach na obskurnej sofie, wryje mi się w pamięć jako jedno ze szczęśliwych wspomnień. A jednak, kolejny raz przekonałam się, że nic nie można zaplanować, a wszystko jest przede wszystkim dziełem przypadku. Nawet szczęście, które przeżywamy.

wtorek, 4 października 2011

„Życie to połączenie magii i makaronu”


Monotonia zabija wszystko. Jest niczym masowa broń zagłady. Jedyną alternatywą jest zmiana. Kierując się taką filozofią oraz faktem, że przez dwa tygodnie gotowaniem zajmować mieli się rodowici Włosi, postanowiłam podczas mojej włoskiej wyprawy, prawdziwie ucztować. Wiedziałam, że oprócz pięknych wspomnień wrócę również z dodatkowymi kilogramami, ale nie można się całe życie kontrolować, prawda? Szczególnie będąc na włoskim lądzie, ziemi obiecanej dla smakoszy!

Jedzenie jest jedną z tych przyjemności, do których mam ambiwalentny stosunek - uwielbiam je i zarazem mam serdecznie dość. To czego znieść w najwyższej mierze nie mogę, czego z czystym sumieniem nienawidzę, to zmuszanie mnie do czegokolwiek. Akty nacisku wywierane na moją osobę zawsze źle się kończą. A organizm właśnie zmusza mnie do jedzenia. Średnio co trzy godziny. Ja się buntuję, lecz każdą walkę przegrywam z kretesem i ląduję z głową w lodówce. Na szczęście istnieje także druga strona medalu. Ta, którą kocham. Ta kreatywna. Tworzenie każdej potrawy to miniaturowe dzieło sztuki. Mieszanie, łączenie, dopasowywanie smaków, konsystencji, kolorów. A później nagroda, rozkosz dla kubków smakowych, moich lub pozostałych ucztujących. Poezja smaku!

Zanim przejdę do prezentacji dań, kilka słów o włoskich zwyczajach żywieniowych, bo są ona równie ważne, a czasem wręcz istotniejsze niż rzeczywista zawartość talerza.
Po pierwsze, Włosi nie jedzą śniadań! Espresso lub napój herbaciany (słodka herbata z cytryną) oraz ciastko (brioche lub cornetto) na miano śniadania z pewnością nie zasługuje. Nie jedzą również drugich śniadań/brunchy! Pierwszym sytym, i to prawdziwie sytym, posiłkiem jest lunch, spożywany około godziny 13stej. Zwykle jest to pasta w przeróżnej formie, zwieńczona filiżanką espresso. Następnie możemy zapomnieć o podwieczorku, ponieważ trzecim i ostatnim daniem dnia, jest bardzo pożywna kolacja, około godziny 20stej. Przeważnie składa się ona z dwóch dań, nie rzadko obydwa mają w swoim składzie makaron. Często kolację rozpoczynają antipasti, czyli przystawki. Na stole ZAWSZE obecna jest ciabata, oliwa, aceto balsamico di modena, wino i woda (z kranu). Często również przedziwne w smaku Sanpellegrino, słodkie z początku, a na koniec gorzkie, musujące, cytrusowe, lukrecjowe, po prostu dziwne coś.
Pierwszym daniem, w odróżnieniu od kuchni polskiej, wcale nie jest zupa. Włosi bowiem twierdzą, że zupa jest daniem przeznaczonym dla dzieci, które nie mogą jeszcze gryźć prawdziwego jedzenia. Po drugiej potrawie przychodzi kolej na deser, często wspomagany odpowiednio dobranym winem deserowym, którego, w odróżnieniu od wina stołowego, pod żadnym pozorem nie można rozcieńczać wodą.
Deserem może być kawałek niewyobrażalnie słodkiego, włoskiego ciasta, bądź lody, albo owoce – arbuzy, brzoskwinie, melony, gruszki.

Jednak to co we włoskich posiłkach urzekło mnie najbardziej, to ich celebracja. Włosi nie jedzą, oni ucztują. Przygotowanie posiłków, stołu, zastawy, jest niemal tak samo ważne jak konsumpcja. Je się wspólnie, rodzinnie, przy wielkim stole. Nie ma mowy o uciekaniu z talerzem przed ekran telewizora czy komputera, można zapomnieć o jedzeniu na kolanach, albo nie daj boże, po europejsku - nad zlewem. Włoskie posiłki to kult, religia, której oddaje się należytą cześć.

Przejdźmy zatem do szczegółów:

Antipasti:

- w tej roli głównie grissini, my wybierałyśmy wersję z rozmarynem
- niezastąpiona i wiecznie panująca ciabata maczana w oliwie lub w cudownej salsie w skład której wchodziła natka pietruszki, kapary, cebula, pomidorki koktajlowe i oliwa. Wszystko starannie poszatkowane na jednolitą masę.
- deska wędlin, przeważnie mortadela, salame i szynka parmeńska

Lunch/Kolacja:

- Pizza – pierwsze skojarzenie z Italią każdego turysty. Koniecznie na ultra cienkich cieśnie, które uwielbiam. Składniki to mazarella, szynka parmeńska, kapary, karczochy, cebula, pomidory, bazylia, rozmaryn. W żadnym wypadku nie konsumowana z ketchupem czy z sosami, ale polewana oliwą!

- Sałatki – połączenia warzyw w którymi nigdy wcześniej się nie spotkałam, np. ogórki zielone pokrojone w plasterki z selerem naciowym, polane oliwą, albo czerwona papryka pokrojona w kostkę i pomidorki naciowa. Dużą popularnością cieszy się również gorzka sałata, poszatkowana w cienkie paski. Włosi mówili, że to radiccio tagliato, jednak po wpisaniu tej nazwy w google wyskakuje czerwona cykoria sałatowa, a nie to co my jedliśmy.

- Tortellini – malutkie pierożki, wielkością podobne do polskich „uszek”, ale ciasto jest grubsze, a mięsny farsz dość słony. Jadłam je ze świeżym, blanszowanym szpinakiem z pulpą pomidorową i melonem pokrojonym w kostkę. Pyszne i orzeźwiające, mimo sporej dawki węglowodanów, po których chce się zwykle sjestować.

- Carne salada, czyli cienkie plastry mięsa wołowego, marynowane w soli i delikatnie przysmażone na patelni, podawane z czerwoną fasolą barlotti, w gęstym sosie, doprawionym rozmarynem, czosnkiem, cebulą i oliwą. Wyborne i wytrawne danie.

- Czerwony pstrąg – w Polsce można kupić praktycznie tylko białego pstrąga. We Włoszech czerwony jest łatwo dostępny, a w smaku przypomina połączenie łososia i pstrąga białego. Tusza nafaszerowana gałązkami rozmarynu, cytryną, cebulą i pieprzem, pieczona w piekarniku, podawana ze zgrillowanymi plastrami bakłażanu, wcześniej marynowanego w aceto balsamico di modena, oliwie i rozmarynie.

- Penne lub spaghetti, oczywiście al dente, podawane con polpa, czyli z gęstym sosem pomidorowym, przyprawionym czosnkiem, rozmarynem i pieprzem. To co charakteryzuje włoski sos to olbrzymia ilość oliwy do niego dolanej. Oliwę wlewa się również do makaronu, tuż po ugotowaniu. Co odróżnia Włochów od Europejczyków to fakt, że mieszają oni makaron z sosem już w garnku i tego drugiego, jest bardzo mało. W Polsce przywykłam do olbrzymiej ilości sosu, we Włoszech jej jest jak na lekarstwo.

- Żeberka wołowe z grilla – i nie mówię tutaj o małych kosteczkach, ale o olbrzymich taśmach żeber, serwowanych o 13stej po południu przy 35 stopniowym upale. Powiem, że ów lunch stanowił dla mnie nie lada wyzwanie.

- Grillowany formaggio, czyli po prostu żółty ser. Jest to specjalna odmiana do grillowania, ponieważ na surowo nie nadaje się za bardzo do zjedzenia - jest bardzo twardy i woskowaty. Na grillu cudownie się roztapia i trzeba go bardzo szybko pałaszować, ponieważ twardnieje w zastraszająco szybkim tempie. Gorgonzolla stanowi godny zamiennik.

- Bacalhau, czyli niemożliwy do opisania smród solonego dorsza! Bacalhau to typowo portugalska potrawa, jednak ja miałam „przyjemność” jeść ją spod ręki włoskiego kucharza, pochodzącego z południa Włoch, z wioski rybackiej. On twierdził, że jest to potrawa należąca również do kuchni włoskiej. Składa się ze stockfisha, selera naciowego, marchwii, pomidorków koktajlowych, galonów oleju i ziemniaków. Wszystko dusi się w wielkim garze, aż do miękkości. Ziemniaki można zastąpić makaronem paccheri. Potrawa ma bardzo charakterystyczny smak, jest zupełnie inna niż typowo włoskie lub polskie dania. I co gorsza, jej przygotowanie zabija węch. Ja musiałam spać na tarasie, bo do salonu nie dało się wejść bez odruchu wymiotnego…

- Kwiaty dyni nadziewane mięsem mielonym, obtaczane w bułce tartej i smażone na złoty kolor w głębokiej oliwie. Jak można się domyślić – pyszne!

- Polenta, czyli włoska mamałyga z mąki kukurydzianej. Dla mnie w zasadzie jest bez smaku, ale ma bardzo fajną konsystencję. Po ostygnięciu można ją kroić w plastry. Idealna pod sosy, świetnie komponuje się z mięsem.

Desery:

- espresso z łyżeczką cukru
- owoce – arbuzy!! Stanowiły dla mnie raj. W lodowce czekały nawet 15 kilowe. Oprócz tego pomarańczowe melony, gruszki, nektarynki
- lody
- włoskie wafelki i ciastka maślane
- włoskie ciasta, niebywale słodkie, przypominające w smaku nieco wielkanocny mazurek
- likier z lukrecji lub wino – tutaj pełna dowolność. Można było oczywiście pić w dalszym ciągu to spożywane do posiłku lub zmienić na deserowe, np. Grecale Moscato
- grappa, czyli włoska wódka z winogron, dla mnie wstrętna w smaku
- limoncello, czyli orzeźwiający likier cytrynowy. Powiem tak - polska Cytrynówka o niebo lepsza i lepiej kopie ;-)
- panna cotta, czyli gotowana śmietana z żelatyną, następnie wlewana do foremek i schładzana. Podawana z sosem malinowym, czekoladowym lub waniliowym. Nie za słodka, lekka, pyszna!

Od tego pisania aż zgłodniałam! Idę wygrzebać resztkę włoskich specjałów, które udało mi się przemycić do Polski. Buon appetito!