à la Ala: października 2012

poniedziałek, 29 października 2012

Mój Kot

- Człowiek całe życie uczy się jak funkcjonować bez dywaniku w łazience, a teraz ma się uczyć jak żyć z dywanikiem?

Miałam 6 lat gdy rozpoczęłam swoje taktyczne działania mające na celu adopcję kota. W wieku 8 lat moja strategia wkroczyła w decydującą fazę, polegającą głównie na jęczącym wymuszaniu i z początkiem roku stałam się szczęśliwą właścicielką Urwisa. Jak to w życiu zwykle bywa nie dostałam tego co chciałam, tylko, który był mi przeznaczony. Urwis był najsilniejszym kocurem w miocie kociąt, które niestety po kolei umierały w okrutnych, piwnicznych warunkach. Urwis był nie do zdarcia, mimo, że zarobaczony, niedożywiony, z dużą główką i śmiesznymi łapkami. Wydawał mi się wtedy straszną paskudą. Krzyczał najgłośniej i tym samym wymiauczał sobie świetlaną przyszłość w ciepłym i obfitującym w jedzenie domu. Był moim ostatnim wyborem, a okazał się wyborem najlepszym z możliwych.

Urwis miał zaledwie 6 tygodni, gdy przekroczył próg naszego mieszkania. Po trudnym starcie, wyglądał trochę jak kocie wcielenie szatana. Jego granatowe oczka rozglądały się strachliwie po nieznanym terenie, a pękaty od wygłodzenia brzuszek domagał się jedzenia. Miał czarne futerko, biały krawacik pod szyją i białe włoski na łapkach, które z uporem maniaka mu wyskubywałam. Nie prezentował się szczególnie okazale, podchodziłam do niego z rezerwą, nie przypuszczając nawet jak nieprzeciętny i przepiękny kocur z niego wyrośnie.

Urwis od początku zachowywał się inaczej niż standardowe koty. Każdemu z domowników przypisał odpowiednią rolę, każdy służył mu do czegoś innego. Ja pilnowałam segmentu rozrywki. Tylko ze mną rozmawiał, gadał całymi dniami, szczekając, mrucząc, miaucząc, nie da się tego opisać, ale było to przezabawne. Zaczepiał mnie, biegał, polował, aportował. Ponieważ razem się wychowywaliśmy to wiedział, że za każde ugryzienie może liczyć na rewanż z mojej strony. Oboje byliśmy dziećmi i takie zachowanie wykształciło między nami wzajemny szacunek i zrozumienie, wiedzieliśmy na co możemy sobie wzajemnie pozwolić. Zawsze byliśmy razem, nawet, gdy ja akurat opatrywałam podrapane ręce, a on leżał odwrócony plecami, obrażony, że wyjechałam na wakacje, bez niego. Znałam każde jego zachowanie, wiedziałam bez pudła co akurat chodzi po jego puchatej głowie. On natomiast przyglądał się całemu mojemu życiu.

Jako małe czarne bobo uwielbiał zwijać się w kuleczkę na kapciu mojej mamy i zasypiać, gdy ona akurat myła naczynia. Był tak maleńki, że mieścił się na nim bezproblemowo. Wieczorami, przed zaśnięciem, potrafił godzinę wisieć przyczepiony do dłoni i ciumkać ją niczym brzuch matki. Trzymał ją kurczowo pazurkami, tak bardzo potrzebował miłości. A my mu ją dawaliśmy w nielimitowanych pokładach.

Od początku do końca szedł swoją ścieżką i wściekle machał ogonem, gdy ktoś chciał ograniczać jego wolność. Niemożliwy do zdominowania, przekorny z charakteru, indywidualista od aksamitnego noska aż po koniuszek ogona. Tak bardzo kochałam tę czarną cholerę, że pustka po nim powstała, jest niemożliwa do wypełnienia. Brakuje mi go na każdym kroku. Szukam go w każdym zakamarku mieszkania, a łazienkowego dywaniku znieść nie mogę. Człowiek całe życie uczył się żyć bez niego, a teraz ma się uczyć jak żyć z nim?

Miłość kotów jest bezcenna, bo niewymuszona. Miłość Urwisa, podobnie jak on sam, była wyjątkowa i najlepsza.

"Ludzi można z grubsza podzielić na dwie kategorie: miłośników kotów i osoby poszkodowane przez los."
Oscar Wilde

środa, 24 października 2012

Pisać każdy może...

- Powinnaś pisać bloga! – Wykrzyknęła Basia z błyskiem w oku, trzymając w dłoni widelec, którym dziubała szpinakowy quiche.
- Basiu, ale ja piszę bloga… - odpowiedziałam trochę zbita z tropu.
- No piszesz, ale rzadko, nie promujesz go, piszesz bardziej dla siebie niż dla czytelników. A powinnaś szerzej!

Basia niewątpliwie miała rację, w końcu sama blogowała od dawna, nawet z pewnymi sukcesami. Rzeczywiście, powinnam pisać częściej. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego zatem tego nie robię? Na pewno nie będę zasłaniać się największym z kłamstw – brakiem czasu. Nie, nie, dałabym radę znaleźć czas. Wykrzesałabym go. O co zatem chodzi? Brak weny? Brak pomysłów? Lepsze zajęcia? Odpowiedzi jest kilka, ale wyselekcjonowałam trzy najważniejsze.

Po pierwsze – mania doskonałości.
Każdemu autorowi, nieważne czy piszącemu, grającemu, malującemu czy robiącemu na drutach, zawsze zależy na efekcie doskonałym. Jest to wielka pułapka twórcza, ponieważ stan zadowolenia własnym dziełem jest niczym fatamorgana. Wydaje Ci się, że ją widzisz, po czym znika bez śladu. Zawsze jest coś do poprawy, do zmiany.

Każdy life coach i trener motywacyjny zgodzi się, że najważniejsze w sukcesie, jest działanie, a nie bierne planowanie. Nic nie osiągniemy poprzez niewykorzystane, niezrealizowane pomysły. Należy robić, robić, robić i udoskonalać się w trakcie trwania procesu twórczego. Wiem o tym i ja sama, jednakże z każdym tekstem czuję na plecach zimny pot, że to co piszę jest miałkie i niejeden gimnazjalista bez doświadczenia i wykształcenia poradziłby sobie lepiej. Na szczęście, gdy sięgam później po prasę, czy to kolorową, kobiecą czy codzienny dziennik, oddycham z ulgą. Uff, jednak pisać nie każdy potrafi, może coś tam jednak umiem.

Innym problemem jest rozterka, czy poruszany przeze mnie temat kogoś w ogóle zainteresuje. Myślę sobie: „Przecież wszyscy to już wiedzą!”, albo „Cóż za banał”, lub rzadziej „To już było”. Co mnie wtedy ratuje? Oczywiście artykuły konkurencyjne. Okazuje się, że tak naprawdę nie ma wyczerpanych tematów. Nie ma przebrzmiałych treści. Jedyne na co warto zwracać uwagę to na świeże podejście do omawianego aspektu i przystępną formę. Nic prostszego…;-)

Kilka tygodni temu, znajomy bloger, z zawodu strateg z wieloletnim doświadczeniem i wielką wiedzą, podesłał mi swój tekst do zaopiniowania. Nie byłam być może tego dnia nadzwyczaj delikatna, biorąc pod uwagę fakt, że ów kolega robił wszystko, aby mnie zdenerwować i postanowiłam dać mu nauczkę. Pokazać czarno na białym ile zrobił błędów, ile nielogicznych konstrukcji słownych stworzył, ile zdań bez polotu popełnił. Prawy margines krwawił purpurą komentarzy, a ja się świetnie bawiłam. W końcu tak fajnie jest kogoś pouczać, prawda? Nie jestem żadną wyrocznią stylu pisarskiego, nie jestem też proof readerem, ale otrzymawszy tak wdzięczny organizm do pracy, miałam szalone używanie. Prawda jest też taka, że głaskanie po głowie niczego nie uczy, a ja chciałam mu uświadomić popełnione błędy. Mnie samą kolega copywriter karcił, zamęczał, zawstydzał błędami. Ba, w którejś z kolejnych prac wyklinali mnie za źle stawiane przecinki! Co tam jakość treści, PRZECINKI!!! Wiem zatem, że są to kwestie ważne, ale nie najważniejsze. Przypomniał mi o tym mój kolega właśnie.

Otrzymawszy mój feedback skwitował go następująco: „Dziękuję, niektóre uwagi są fajne, skorzystałem z nich, ale jakbyś mój pierwszy post blogowy tak zjechała to nigdy nie odważyłbym się pisać! A piszę, blog dobrze prosperuje, ludzie chcą mnie czytać. Jaki z tego wniosek?”
Dobre pytanie!

Drugą przeszkodą jest nie merytoryczna krytyka.
Nic tak nie podcina skrzydeł jak internetowe haterstwo. Oczywistym jest, że tylko osoba, która nie robi nic, nie będzie krytykowana, ale uwierzcie, odechciewa się robić cokolwiek, gdy czyta się pod swoim adresem inwektywy. Często zdają się być one próbą psychoanalizy mojej osoby, innym razem są zwyczajnie prostackie. Za każdym jednak razem nie mogę wyjść z negatywnego wrażenia jak ludzie potrafią być podli i jaką władzę czują jako internetowe anonimy. Często mnie to wręcz bawi, gdy co poniektórzy wyciągają błyskawiczne wnioski, że teksty mojego autorstwa to odbicie lustrzane mojej osoby. Czasem faktycznie piszę z bardziej osobistej perspektywy, ale przeważnie bardzo unikam personalnych wywodów. Od tego mam uszy i oczy przyjaciół, a nie bloga.

Raz zdarzyła się wręcz sytuacja kuriozalna, gdy mój znajomy hatował mojego posta u siebie na Facebooku. Przypadkowo wcześniej odrzuciłam jego koślawe zaloty i chyba postanowił wziąć w ten sposób odwet. Przez ułamek sekundy nie mogłam uwierzyć własnym oczom, ale gdy nasi wspólni znajomi zaczęli pisać do mnie prywatne wiadomości, że ten delikwent bardziej ośmieszyć się nie mógł i w ich oczach właśnie zarył w moralny muł, poczułam siłę i radość. Radość, że hater zawsze prędzej czy później zginie od obosiecznego miecza, którym jest, nie wiem, zawiść? Nienawiść? Brak poczucia własnej wartości? Kompleksy? Zwał jak zwał, ale dzięki temu uświadomiłam sobie jak wiele cudownych osób mnie otacza. I bynajmniej nie klakierów, ale takich, którzy bez wbijania szpil potrafią konstruktywnie ocenić moją pracę. Dla nich właśnie piszę. Dla nich i z potrzeby serca, jakkolwiek górnolotnie i romantycznie by to nie brzmiało.

Na koniec trzeci, najmniej sensowny z powodów pisarskiej apatii. Często uważam, że pisanie bloga jest bez sensu, bo przecież nikt tego nie czyta. A skoro nikt nie czyta to mogłabym równie dobrze pisać do szuflady. A skoro pisać do szuflady to po co pilnować systematyczności? O nie, to już zakrawa o lenistwo! Na szczęście, znajoma psycholog powiedziała mi ostatnio ciekawostkę, którą zgrabnie dla siebie zaadaptowałam. Mianowicie: „Lenistwo nie istnieje. Istnieje tylko zaniechanie działań wywołane obawą, lękiem lub innymi czynnikami”. Stawiam sobie w związku z tym październikowe postanowienie noworoczne – koniec z wymówkami! Będę pisać, pisać, pisać i nic na to poradzić nie mogę! Może ktoś w końcu przeczyta, nie opluje, doceni. A może nie, ale ja będę się przynajmniej szerzej uśmiechać.

poniedziałek, 15 października 2012

Brunetka w żółtej sukience

"Z wielkim żalem śledziłem, jak ostatnia miłość mojego życia odchodzi od bankomatu, jeszcze kawałek idzie Jana Pawła i na zawsze, na zawsze skręca w Pańską. Kolejny raz w dziejach wielkie uczucie przegrało z pieniędzmi. Nagle ogarnęła mnie potworna złość, byłem zły na bankomaty, których jeszcze parę lat temu nie było. Ogarnęła mnie furia, przypomniałem sobie o upadku muru berlińskiego i byłem przeciwko upadkowi muru berlińskiego, wszyscy entuzjaści rozbijający murarskimi młotami mur berliński zabierali mi brunetkę w żółtej sukience, i byłem przeciwko „Solidarności”, bo „Solidarność” zabierała mi brunetkę w żółtej sukience, i Lech Wałęsa zabierał mi brunetkę w żółtej sukience, i Jan Paweł II wołający: zstąp, Duchu Święty zabierał mi brunetkę w żółtej sukience. Boże mój, Duchu Święty – pomyślałem – gdyby wszystko było po staremu, gdyby komunizm nie upadł, gdyby nie było wolnego rynku, gdyby w tej części Europy, w której się urodziłem, nie nastąpiły rozliczne przemiany, nie byłoby tu teraz bankomatów, a jakby nie było bankomatów, wszystko pomiędzy mną a ciemnowłosą pięknością w żółtej sukience ułożyłoby się jak trzeba."

Jak ja mogłam żyć tyle lat bez Jerzego Pilcha? Wzbraniam się ze wszystkich sił przed polską literaturą i sztuką wszelakiej maści, nie wiedząc ileż tracę, ba, nie interesując się tym nawet! „Pod mocnym aniołem” też dałam wcisnąć sobie w momencie nieuwagi, niby przypadkiem. Wyraziłam chęć przeczytania jej, mówiłam jednak po kilku kieliszkach wina, a pech chciał, że rozmówca mój wypił znacznie mniej. W efekcie on zapamiętał tę żarliwą chęć przeczytania owej pozycji, a żarliwa bynajmniej nie była, po prostu kiwałam głową, żeby nie zasnąć chyba, nie pamiętam zresztą. Także wskutek kilku mniej świadomych decyzji lub chichotu losu wpadła mi w ręce pijactwem przesiąknięta proza Pilcha i uwiodła mnie od pierwszego zdania. W końcu literat kochający jak ja zdania wielokrotnie złożone! Mój Boże, pierwsze zdanie zawiera 68 wyrazów, 10 znaków interpunkcyjnych i morze treści. W końcu autor wertujący słowniki synonimów, związków frazeologicznych i inne skarbnice polszczyzny, nie zatrwożony by ich zawartość zuchwale używać. Pewnie duża zasługa w tym przypada wódce, która ośmiela i zawsze stanowi dobrą wymówkę, ale tym lepiej nawet! „To nie ja pisałem, to wódka.” Nie ważne! Cokolwiek by to nie było, chłonę każde zdanie! Najchętniej bym się nimi wysmarowała. Wtarła w skórę pojedyncze wyrazy i oddychała nimi codziennie. Albo w dziąsła, żeby do krwi lepiej uderzyły! Cokolwiek, byleby wpaść w ten sam, niepowstrzymany strumień ciągu świadomości. Panie Jerzy, zdrówko!