à la Ala: marca 2013

wtorek, 19 marca 2013

Do chorowania trzeba mieć zdrowie


Nikt nie pisze krytycznych artykułów o służbie zdrowia, a ja zastanawiam się dlaczego? Czy wynika to z presji amerykańskiego lifestylu brutalnie narzucającego światopogląd nakazujący uśmiechanie się niezależnie czy jest ku temu powód czy nie? A może chodzi o obawę przez wszechmocnym "konsylium" i strach, że nie pomoże w najczarniejszej chwili, z uwagi na wcześniej wygłaszaną krytykę? Nie wiem, ale żaden z tych powodów nie wydaje mi się wystarczająco dobry. Choroby były, są i będą i nie ma w tym nic wstydliwego czy deprecjonującego naszą wartość. Natomiast jeśli chodzi o zemstę lekarzy, to nie należę do tego gatunku ludzi, którzy wszędzie węszą spisek i ślepo ufają swoim informatorom. Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami doświadczeniami, które przypominają bardziej czarną komedię niż horror, ale nie dajcie się zmylić. Mimo groteskowej formy, mnie przez większość czasu wcale nie jest do śmiechu.

Tego jak działa państwowa służba zdrowia nie rozumie nikt - ani lekarze, ani pacjenci, ani urzędnicy. W sytuacji dezinformacji łatwiej wszak o nadużycia. Biurokracja, absurdy i niejasności wpędzają pacjentów we frustracje i desperację, która z kolei popycha ich do niechętnego acz koniecznego korzystania z usług prywatnych, ku uciesze adeptów medycyny. Gorzej, gdy nie chodzi o jednorazowy katar czy ból brzucha, a specjalistów konkretnych dziedzin jest jak na lekarstwo i najczęściej osiadli w szpitalach, w których jak to w ulu, panują zasady jeszcze dziwniejsze niż w przychodniach. Jak się w tym wszystkim odnaleźć i nie oszaleć? Z doświadczenia mogę śmiało powiedzieć – nie da się!

Wyobraźcie sobie sytuację, że potrzebujecie iść do specjalisty rzadkiej dziedziny, która, jak się okazuje po latach konsultacji, jest wciąż na poziomie szamańskim i bardziej przypomina wróżenie z fusów przy pełni księżyca niż medycynę XXI wieku. Mowa oczywiście o hormonach, magicznych związkach chemicznych, które potrafią normalnego człowieka zmienić w bestię rodem z bajek braci Grimm. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy chodzi o kobietę i jej zasób hormonalny, który zdaje się być workiem bez dna. Mamy tych cudacznych związków miliony, a na domiar złego zmieniają się w zależności od fazy cyklu, pory roku czy wahań na giełdzie. Żeby ocenić co nam w duszy, a raczej w skórze i flakach gra, należy to wszystko badać z krwi, robić USG czego się da, ściskać, głaskać i analizować. I nie za jednym razem, ale za kilkoma, czy nawet kilkudziesięcioma. Chcecie wiedzieć jak wygląda diagnostyka hormonalna w tym kraju, zakładając, że nie macie wypasionego pakietu w prywatnej placówce? Ja chętnie Wam opowiem.

Załóżmy, że zauważyłyście w swoim organizmie coś dziwnego, może to być cokolwiek, chroniczny ból głowy, pogorszenie się jakości cery, nieregularny cykl czy obniżenie nastroju. Nie ma znaczenia o co chodzi, ale wiecie, że wcześniej tego nie było, po czym nagle się pojawiło i nie ustępuje. Internista jasno powiedział – iść do endokrynologa! Pytanie, do którego? Nikt nikogo nie umie polecić, więc kierujemy się do najlepiej znanego nam lekarza – Doktora Google. Na forach znajdujemy kilka mniej opluwanych nazwisk, pytamy znajomych, wybieramy. Po wstępnej selekcji decydujemy się na wizytę w wytypowanej placówce, gdzie podobno włada Jego Najgenialniejszość. Podchodzimy do rejestracji, aby zmierzyć się wzrokiem z niesympatyczną i bezwzględną niczym komornik w domu u emeryta „Panią z rejestracji” i usłyszeć słowa wypowiedziane z podłą satysfakcją, że wizyta już za półtora roku. Jak każdy normalny człowiek wpadamy wtedy w panikę, kręcąc w głowie film osadzony w przyszłości, w której wyglądamy już jak wilkołak lub bazyliszek i zaczynamy żmudne pertraktacje z siłą wyższą. Zniżamy się do poziomu okienka i pytamy, błagamy, opowiadamy bajki, płaczemy, pochlipujemy, starając się miejsce w kolejce wymusić. Porażka na całej linii! Wracamy na tarczy do domu ze świadomością, że sami na siebie to nieszczęście ściągnęłyśmy, bo zamiast żyć po ludzku to wiedzione masońską dociekliwością cudujemy i chcemy wiedzieć co nam jest. Z rozpaczy dzwonimy po słowa otuchy do siły wyższej – do mamy.

Mama jak to mama, życie za PRLu zna, więc lepiej wie jak należy się w świecie z filmów Barei poruszać. Tu podzwoni, tam popyta i w mig znajduje rozwiązanie. Okazuje się, że ten sam, Jego Magnificencja, Profesor Bóg Jaśnie Oświecony, Pan Życia i Śmierci, prowadzi również prywatną praktykę. Wystarczy jedynie zadzwonić w godzinach 14:00-16:00 w jeden z dwóch magicznych dni tygodnia i umówić się na platynową wizytę. Ta przyjemność kosztuje jedyne 250 zł, czyli dwa tygodnie jedzenia, tanizna! Jedzenie jest przereklamowane!

Zapisujemy  się zatem, aby po dwóch tygodniach dostąpić zaszczytu 15 minutowej audiencji w trakcie której dowiadujemy się, że Jego Wielebność Przenajmądrzejsza nie będzie czytał z runów (starszych niż 3 miesiące wyników) i mamy wrócić z pełną listą wyników badań hormonalnych. Jeszcze w tak zwanym międzyczasie nie pytając o zgodę pobiera od nas próbkę za którą wisimy 100zł, ale nie mając ich w portfelu (płatność tylko gotówką, a miało być 250!) wypisuje nam dług. I tak oto, wczoraj zdrowe i z czystym kontem dziś splugawione i zadłużone wracamy do domu. Uwierzcie mi na słowo, tych hormonów jest multum, szczególnie u kobiety w kwiecie wieku. Gabinet Jego Cudowności opuszczamy podłamane, w ręce trzymając karteczkę zapisaną dziwacznymi nazwami i nakazem zrobienia ich u znajomego medyka, „bo on jest najlepszy, a inni to partacze”. Dla jasności, jeden hormon to średnio 30-90zł. Co robimy? Tak, zgadliście, znowu telefon do mamy.

Mama i tym razem przychodzi z pomocą i wpada na genialny pomysł, żeby umówić się na wizytę do państwowego specjalisty, wziąć go na litość, dać na mszę i poprosić o skierowania na badania państwowe. No to jeszcze raz! Wstajemy o 6 rano, żeby stanąć w kolejce jak za czasów, o których uczyłyśmy się na lekcjach historii i wraz ze znajomymi z domu starców zapisujemy się do internisty. Internista pisze skierowanie do endokrynologa, do którego zwykle czeka się kilka miesięcy, ale jak ma się szczęście i ściszy się głos to można usłyszeć jak na ziemię zstępuje Duch Święty i wstawia się za nami u Baranka. Udało się! Mamy skierowania! Pełne entuzjazmu dajemy otworzyć sobie żyły. Tryskające krwią z radością jemy czekoladę i czekamy na wyniki.

Po kolejnych tygodniach wracamy do Jego Najgenialności pokorne jak córki marnotrawne i wznosimy oczy ku niebiosom. Słyszymy wyrok: „Nic z tego nie wynika, muszę Panią położyć w mojej klinice. Proszę, tu jest dokładna instrukcja co musi Pani zrobić. Jeśli nie zamierza Pani z niej skorzystać, proszę uprzedzić moją sekretarkę, łóżka u mnie są na wagę złota, podobnie jak mój czas.”
Obiecujemy, że będziemy dzielne niczym żołnierze w okopach i nie zawiedziemy, stawimy się o świcie z pidżamą w misie i różowymi kapciami w torbie. Oglądamy instrukcję postępowania, która wygląda jak mapa wyspy skarbów, pełna jest strzałek, zakreśleń i symboli. Wiemy już co mamy robić, pozostaje tylko czekać na odpowiedni dzień cyklu. Warto dodać, że „moja klinika” to nic innego jak szpital państwowy, gdzie miesiąc wcześniej na to samo złote łóżko kazano nam czekać 1,5 roku.

Gdy sądny dzień nadchodzi jesteśmy całe podekscytowane, jak przed pierwszym dniem szkoły. Wszystko wydaje się nowe i pełne obietnic. Jedziemy do strefy zero, a tam wszystkie pielęgniarki się uśmiechają, przemile konwersują, żartują. Pokoje są czyste i przestronne. W łazience jest krem do rąk i papier toaletowy. Posiłki są zbilansowane i dietetyczne. Czujemy się niczym w SPA, z tą różnicą, że zamiast zabiegów w błocie, musimy oddawać 9 razy da dobę krew przez 3 dni z rzędu. Jednak nawet najlepsze wczasy mają to do siebie, że kiedyś muszą się skończyć. Tak samo jak i nasz pobyt w klinice. Nastał czas na powrót do Jego Przenajmądrzałości, który w szpitalu nie ma zwyczaju podsumowywać pobytów. Aby usłyszeć co nam się w ciałku zepsuło, trzeba wrócić i zapukać do drzwi chatki ulepionej z 200 złotowych banknotów.

Jego Mądrość patrzy bystrym okiem w 9-cio stronicowy wypis, a my mamy wrażenie jakby czytał w nas jak w otwartej księdze. Słyszymy diagnozę, którą ledwo rozumiemy, ale nie mamy co zadawać pytań, bo Jego Genialność nie jest od tłumaczenia tajników medycyny. My pacjent, my słuchać, my płacić. Wychodzimy z receptą i kolejną listą badań do zrobienia. Bogatsze o doświadczenie nie musimy już dzwonić bezradne do mamy, wiemy co robić. Dziarsko idziemy do internisty, ale okazuje się, że w międzyczasie zmieniły się zasady i internista już nie może takich skierowań wypisywać. Ale jest empatyczny i pomocny, wystawia skierowanie do endokrynologa. Zapisujemy się do dajmy na to 150-cio letniej Pani, która co jak co, ale na pewno ma wnuki i celebruje zdrowie i wartości rodzinne. Siadamy vis-a-vis jej biurka pełne pokory i nieśmiało pokazujemy kartę choroby, wypis ze szpitala, wszystkie dowody na to, że coś nam się w środku rozregulowało. Z nadzieją w załzawionych oczach prosimy czy nie mogłaby nam pomóc i wypisać tych skierowań, bo inaczej będziemy zmuszone uciąć kotu dzienną rację Whiskasa, żeby opłacić prywatne badania i kolejną wizytę u Jego Wybitności. Dialog wyglądał mniej więcej tak:

Pani lekarz: Ja jestem lekarzem, a nie skrybą od wypisywania skierowań. Nikt nie będzie mi mówił co mam robić. Nie zgadzam się z tym leczeniem. Skoro ma Pani fanaberie leczyć się prywatnie to stać Panią na prywatne badania.

Ja: To nie są fanaberie, ale przez dwa lata żaden lekarz nie wiedział co mi jest, ten twierdzi, że wie, ale na wizytę państwową musiałabym czekać 1,5 roku, dlatego musiałam iść prywatnie. Wizyty są drogie dlatego chociaż badania chciałabym zrobić państwowo, skoro są ku temu przesłanki, a ja opłacam ubezpieczenie.

Pani lekarz: To Pani problem. Mogła Pani przyjść do mnie i 1,5 roku nie czekać.

Ja: Warszawa jest duża, nie słyszałam o Pani, a o Jego Cudowności wie każdy, w końcu jest profesorem Bogiem habilitowanym itd itp.

Pani Lekarz: Pani jest bezczelna.

Ja: Nie chciałam Pani urazić, ja tylko proszę o pomoc.

Pani lekarz: Brednie. Nic Pani nie wypiszę.

Ja: Czyli łamie Pani przysięgę Hipokratesa i odmawia mi Pani pomocy?

(minuta ciszy)

Pani lekarz: Proszę - tu są skierowania na badania hormonów, proszę je zrobić w tygodniu i do mnie wrócić.

Ja: Ale mówiłam Pani, że jestem na lekach i wyniki wyjdą zafałszowane…

Pani lekarz: Pani jest lekarzem czy ja?

Zestresowane niczym kot po obcięciu pazurów wracamy do domu odprawione z kwitkiem. Słuchamy rady Pani lekarz, skazujemy kota na 40-dniową postną banicję na pustyni kuwety i robimy te badania prywatnie. W końcu w kręgu życia i dzięki ewolucji uplasowałyśmy się wyżej, a jemu dieta nie zaszkodzi. Idzie wiosna, trzeba się odchudzić. Nie można wierzyć w brednie, że to futro go pogrubia! 

Śmiechy śmiechami, a ja jutro idę honorowo oddać krew i pić pyszną glukozę, dzięki której zaoszczędzę na dwóch posiłkach. Stałam się oszczędna. A w przyszłym tygodniu kolejna wizyta u Jego Przecudowności, dzięki której nie kupię sobie butów. Na szczęście, mimo, że nastała kalendarzowa wiosna, wciąż trwa zima, więc po co mi sandały? Trafnie ktoś kiedyś powiedział, że trzeba mieć zdrowie do chorowania… Szkoda, że wydawałoby się, że w Polsce istnieje państwowa służba zdrowia. Nic bardziej mylnego, ale jak to śpiewał klasyk: „Always look on the bright side of life”.

Na koniec dodam, że istnieje tajemna lista zdań zakazanych, których pod żadnym pozorem nie wolno Wam wypowiedzieć będąc u lekarza:
- "Przeczytałam w internecie..."
- "Inny lekarz powiedział..."
- "Chciałabym to zrozumieć..."
- "Czy nie uważa Pan doktor, że..."
- "Dlaczego mam brać ten lek?"
- generalnie lepiej nie zadawać słowa "dlaczego?", a najlepiej w ogóle nie odzywać się niepytanym.

Powodzenia w chorowaniu!



czwartek, 14 marca 2013

Porównanie to złodziej radości

„Ona jest chudsza, bogatsza, robi większą niż ja karierę! Ma już dzieci, ja nie. Wyjechała na wakacje do Tajlandii, ja tylko do Hiszpanii. Jest wyższa i lepiej wygląda w tych szpilkach. Ma większy biust. Jej chłopak jest bardziej przedsiębiorczy niż mój. Jej się wszystko udaje bez wysiłku. Ona dostała wszystko od rodziców na tacy, ja muszę zarabiać samodzielnie…”

„On jest mądrzejszy, wyższy, ma gęstszy zarost. Skończył lepsze studia i teraz więcej zarabia. Ma szybszy samochód. Lepiej jeździ na desce. Ma lepsze umiejętności na nartach, a do tego surfuje, ja pływam tylko kraulem w basenie. Jego dziewczyna gotuje mu obiady, moja tylko pierze. Ciekawe czy ma też większego ode mnie…?”

Porównywanie się z innymi – koszmar obywateli pierwszego świata.  Jest to uzależniająca pułapka w którą łatwo wpaść, ale od której niezwykle ciężko się uwolnić. Problem zaczyna się już w momencie narodzin, na porodówce, gdy niektóre mamy porównują, która pociecha uzyskała więcej punktów w skali Apgar. Niektórzy powiedzą absurd, a dla innych to codzienność. Potem jest już tylko gorzej. Zaczyna się porównywanie które dziecko szybciej usiądzie, szybciej zrobi pierwszy krok, pierwsze powie „mama”. Następnie przedszkole i zaawansowane układanie puzzli, kto ładniej śpiewa czy rysuje, kto szybciej nauczy się alfabetu. W szkole wcale nie jest lżej, bo dochodzą oceny. Czarno na białym widać, kto ma lepsze, czyli kto jest mądrzejszy. Prosta analogia. Porównawcze zapędy osiągają apogeum wraz z okresem dojrzewania i później, w miarę posiadania coraz większych (lub mniejszych) kwot pieniędzy nie słabną na sile.

Ciągła rywalizacja i brak poszanowania indywidualności to w naszej kulturze standard. Polskie szkoły produkują zunifikowanych obywateli, zabijając ich potencjał i predyspozycje kierunkowe. Sama do końca życia nie zapomnę jak w klasie maturalnej zmuszano mnie do nauki chemii i fizyki, kiedy jasne już było, że swoją przyszłość wiążę z dziedzinami humanistycznymi. Już w podstawówce wiedziałam, że mój kontakt z chemią będzie czysto konsumpcyjny, ale nauczyciele z uporem maniaka pchali mi ją do głowy ku rozpaczy mojego brata, który rwąc włosy z głowy tłumaczył mi jak tumanowi: „Tlen ma dwie rączki…”. Ciarki przechodzą mnie na samo wspomnienie!

Szkoła uczy, że nie ważne kim się jest w próżni, tylko kim się jest na tle innych. Szkodę takiego myślenia widać dopiero lata później, na rynku pracy, gdzie wszyscy posiadają podobne umiejętności i muszą współzawodniczyć o podobne stanowiska. I dopiero wtedy, niejako z konieczności, zaczyna się prawdziwa walka o różnorodność, szukanie w sobie czegoś co nas wyróżni z tłumu. Niestety, pojawia się też frustracja, a uzależnienie od porównywania ujawnia swoje drugie, mroczne oblicze. Zaczynamy zazdrościć, Ci mniej odporni stają się nawet zawistni. Podglądamy, wartościujemy, jest nam źle. Bo porównywanie się wiąże się z emocjami, a zawsze znajdzie się ktoś kto ma więcej, lepiej, żyje szybciej i głośniej.

Zamiast bez końca się porównywać i tracić przy tym w najlepszym razie dobry humor, warto skupić się na swoim wewnętrznym geniuszu. Bo fakt, że każdy go posiada jest niekwestionowany. Pytanie tylko czy umiemy go rozpoznać i należycie docenić. Geniusz bowiem nie oznacza od razu fotograficznej pamięci, smykałki do biznesu czy operowego głosu. Często są to małe rzeczy, takie jak właściwe podejście do dzieci czy prowadzenie rodzinnego biznesu. Różnorodność to błogosławieństwo! Nigdy jednak możemy nie poznać swojego wewnętrznego, wyjątkowego zasobu, jeśli będziemy sobie podcinać skrzydła bezsensownymi porównaniami. A jeśli już musimy to robić to w taki sposób, aby nas to nie raniło, a pozytywnie mobilizowało do działania. 


wtorek, 5 marca 2013

Nepotyzmu dwa oblicza

Nepotyzm – sytuacja, w której osoba na stanowisku zatrudnia, lub ułatwia zatrudnienie swoim bliskim, a nie moim.

Powyższa definicja nepotyzmu, czyli faworyzowaniu rodziny na rynku pracy, pochodzi z Nonsenspedii i celnie uderza w sedno problemu. Nepotyzm budzi kontrowersje, sprzeciw i zawiść ludzi, którzy nie mają znajomości torującym im drogę ku karierze. Przynajmniej tak mówią Ci uprzywilejowani. A prawda jak zwykle leży po środku i ma więcej niż jedno oblicze.

Nepotyzm pochodzi ze środowisk średniowiecznego papiestwa i oznaczał nic innego jak wykorzystywanie swojej pozycji do zapewniania specjalnych przywilejów krewnym. Określenie nabrało pejoratywnego nacechowania głównie dlatego, że w tamtych czasach bratankami, z łac. nepos, nazywało się nieślubnych synów. Kontrowersje już na starcie! Czy zatrudnianie członków rodziny zamiast kandydatów wyselekcjonowanych w drodze profesjonalnej  rekrutacji jest praktyką niewłaściwą? Odpowiedź zdaje się być niejednoznaczna i uzależniona od tego, po której stronie barykady znajduje się respondent. W czasach wolnego rynku i liberalizmu, kiedy nie ma szlachectwa, kastowości, oficjalnych podziałów, a kariera „od pucybuta do milionera” według większości trenerów biznesowych jest na wyciągnięcie ręki, kumoterstwo nie powinno odgrywać liczącej się roli. Rzeczywistość jednak ten pogląd weryfikuje, a wszystko i tak zostaje w rodzinie.

W większości zawodów i specjalizacji znajdują się stanowiska niemożliwe do osiągnięcia przez tzw. "osobę z ulicy”. Rodziny lekarskie, prawnicze, aktorskie, celebryckie tudzież polityczne wciąż bez wstydu i refleksji dbają o zapewnianie godziwego bytu swoim latoroślom. Bo czymże innym  jest ułatwianie kariery jak nie wyrazem rodzicielskiej troski? Sami o sobie mówią, że ich działania to nic więcej jak opieka. Maciej Bennewicz mówi, że miłość tym się różni od toksycznego uzależnienia, że wzmacnia, a nie rani. Zasadę tę można przenieść również na grunt biznesowy. Gdy pracodawca posiada w ręku dwa CV, ostatnią rzeczą na którą powinien patrzeć jest nazwisko. W momencie, gdy osoby bez kwalifikacji innymi niż dobre urodzenie wygrywają z wykwalifikowanymi no-name’ami dzieje się rzecz nieuczciwa i szkodliwa dla wszystkich zainteresowanych. Tak właśnie drodzy czytelnicy psuje się rynek. Historia pokazuje, że faworyzowanie krewnych nader często poprzedza dokonanie oszustwa, czyli szkody dla którejś ze stron.

Czy oznacza to zatem, że rodzice w ogóle nie powinni wskazywać dzieciom drogi i  poszerzać im horyzontów, jeśli mają ku temu możliwości oraz pozwolić im samodzielnie dryfować pomiędzy rekinami biznesu? Niekoniecznie. Istnieje niedoceniana w Polsce, chociaż ten trend się zmienia, instytucja referencji. Przecież nie chodzi o porzucenie dziecka i odmówienie mu pomocy, ale odgórne nim sterowanie synonimem owej pomocy bynajmniej nie jest. Dobre wychowanie wszak to również przekazanie wartości. Uczciwość i sprawiedliwość to są wartości. Moralność, odwaga, szacunek do siebie i innych. Te wartości nepotyzm wyklucza.

Ułatwianie samodzielnej przedsiębiorczości, umiejętne wykorzystywanie narzędzi, które wynikają z uprzywilejowanej pozycji są jak najbardziej pożądane, wręcz wskazane, gdyż to one świadczą o wcześniej wspomnianej troskliwości. Szkolenie dzieci, gwarantowanie im solidnego wykształcenia, a później zdobywanie doświadczenia, aby po objęciu stanowiska reprezentowali godny poziom - ok! Natomiast zatrudnianie niekumatego syna lub sponsorowanie mu firmy, w której sam jest darmozjadem, a do tego ma zielone światło do okradania pracowników, to już łajdactwo. Bardzo cienka linia dzieli uczciwe wsparcie od nagannego faworyzowania osób niepredestynowanych do danego stanowiska.

Zagrożeniem wynikającym z faworyzowania wybranych osób jest obniżenie standardów pracy o którym zdaje się nikt w kontekście nepotyzmu nie mówi. Sugerując się stopniem pokrewieństwa odrzuca się potencjalnie lepszych kandydatów, tworząc z pokolenia na pokolenie zamknięte kliki. Z nepotyzmem jak ze ściąganiem – w świadomości większości Polaków przecież to nie oszustwo, a jedynie kreatywny środek uświęcający cel wyższy. Fakt, że na konkretną postawę istnieje przyzwolenie społeczne nie czyni jej dobrą i właściwą. Kogo jednak stać na luksus zerowej tolerancji dla nepotyzmu w kraju, w którym za jedyny sposób znalezienia dobrej pracy uznaje się wykorzystywanie znajomości?

Czujecie się czasem jak ten T-Rex bidulek, starając się dosięgnąć wymarzoną "magiczną lampę", która mimo szczerych wysiłków wciąż pozostaje poza zasięgiem Waszych rąk?