à la Ala: listopada 2013

czwartek, 28 listopada 2013

Don Jon, czyli co się dzieje, gdy pornografia staje się sensem życia

Po czym stwierdzić, że film był dobry? To proste! Musi zostać w głowie dłużej niż do napisów końcowych. Przynajmniej tak uważałam kiedyś. Teraz dochodzę do wniosku, że pamiętamy głównie bzdury. Im oglądana przez nas treść jest głupsza, śmieszniejsza, bardziej kontrowersyjna – tym dłużej będziemy ją wspominać.

W zeszłym tygodniu obejrzałam film Don Jon. Kilka dni później wciąż o nim myślałam. Prawdopodobnie było to spowodowane faktem, ze chciałam napisać tę  recenzję, ale jest tez szansa, że nie był kinowym niewypałem. Czy warto zatem wydać 30 zł, żeby zobaczyć Don Jona na srebrnym ekranie? Odpowiedź jak to zwykle bywa, nie jest jednoznaczna.

Idąc do kina nie miejcie wątpliwości - Don Jon to typowy film nastawiony na zysk. Scenariusz został tak sprytnie skonstruowany, żeby przekaz trafiał do jak najszerszego grona odbiorców. Widzowie z mniej pofałdowanymi mózgami dostaną cycki, sex i fabułę rodem z Warsaw Shore, a Ci bardziej rozgarnięci będą doszukiwać się drugiego dna.

Czy drugie dno istnieje? 
I tak i nie. Film z założenia jest pastiszem. Pokazuje kim się staliśmy będąc pod wpływem wszechobecnej komercjalizacji życia i spłycenia relacji międzyludzkich. Pokazuje jak wulgarna seksualność reklam wyprasowała nam zwoje mózgowe, prymitywizując i upośledzając kontakty z innymi. Widzimy jak w głębokie wartości jakimi były czas z rodziną czy msze święte wkroczyła makdonalizacja i rutyna, czyniąc je komedią. Obiady z nieproszonymi gośćmi-  telewizorem i smartfonem czy automatyczne, bezrefleksyjne pokuty to dziś stałe punkty tygodnia, które nic już nie znaczą i nic nie wnoszą. Wspólny sex nie oznacza już kobiety i mężczyzny tylko mężczyzny i filmu pornograficznego. Wreszcie pokazuje jednostronną, egoistyczną farsę jaka zastąpiła związki partnerskie.
Czy naprawdę znikąd szukać nadziei?
Joseph Gordon-Levitt pokazuje nam, że wybawienie od spalających schematów może czaić się w najmniej spodziewanym miejscu i pochodzić z ręki najmniej podejrzewanych osób. Uczymy się, że budowanie relacji pod egoistycznie stworzony brief nigdy nie wychodzi, a związek to nic innego jak praca dwójki osób. Banał? Oczywiście, że tak, ale prawdziwy i bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, na czasie. Żyjąc w świecie instant każdy z nas chciałby natychmiast otrzymywać gotowy produkt, tymczasem Don Jon posługując się erotyczno-pornograficznym językiem pokazuje, że warto się czasem postarać i zapracować na coś cenniejszego.

Przemyślenia po seansie?

Kilka. Przede wszystkim uważam, że film jest nierówny. Pierwsza połowa jest spójna i dynamiczna, druga natomiast zmienia temperaturę i zniechęca oczywistościami. Zakończenie przyszło zbyt szybko, a zmiany w mentalności głównego bohatera pojawiły się spontanicznie i bez wysiłku. Widz może odnieść wrażenie, że życie jest strasznie proste, gdy tylko zacznie się myśleć, a jak wszyscy wiemy to nie do końca prawda. To wszystko sprawia, że szybko rozpędzona lokomotywa niebezpiecznie zwalnia przed końcem, pozostawiając pewien niedosyt. Na szczęście nie jest on tak wielki, żeby zniszczyć pierwsze wrażenie. Film warto obejrzeć, może niekoniecznie w kinie, ale nie jest to pusty przekaz. Dodatkowo hollywoodzka obsada w osobach Scarlett Johansson, Julianne Moore i wspomnianego już  Josepha Gordona-Levitta (który napisał też scenariusz i film wyreżyserował) zachęca, szczególnie, że zobaczymy ich w rolach dla siebie nietypowych. Don Jon to uniwersalna historia obyczajowa zrealizowana w dość nowatorski sposób, będąca gwarancją dobrej, aczkolwiek nieskomplikowanej rozrywki. Jeśli nie jesteście zbyt pruderyjni i nie męczą Was odgłosy filmów pornograficznych – polecam.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Where shall we go now?

Gigantyczny karaluch na ścianie, szeregi pustych butelek po winie na dziedzińcu, lepkie od stęchlizny powietrze, ściany szczelnie pokryte grubą warstwą graffiti oraz mroczna atmosfera. W lecie zielone podwórze rozbrzmiewało muzyką techno, a w powietrzu czuć było zapach palonej marihuany. W zimie wszyscy zbierali się przy koksownikach i popijali tanie wino. Tacheles, czyli największy squat artystyczny w Berlinie, przez dwadzieścia dwa lata zachwycał i zatrważał każdego, kto odważył się przekroczyć jego progi. We wrześniu 2012 został zamknięty, a współtworzący go artyści rozbiegli się we wszystkie strony świata. Dokąd wyruszyli? Dlaczego zmuszono ich do eksmisji? Czy Berlin będzie teraz innym miejscem bez tej bohemy zagubionych dusz?
Kunsthaus Tacheles powstał na początku XX wieku jako luksusowy dom towarowy. W czasie drugiej wojny światowej został w dużej mierze zdewastowany i kwalifikował się do wyburzenia. Udało mu się jednak przetrwać do roku 1990 i po upadku muru berlińskiego został ponownie otwarty, tym razem jako Dom Sztuki Tacheles, stając się tym samym symbolem transformacji. Umiejscowiony przy Oranienburger Straße w berlińskiej dzielnicy Mitte, czyli w sercu stolicy, bił po oczach wszystkich tych, którzy wyznawali zasadę ordnung muss sein.
Od tamtej pory na powierzchni dziewięciu tysięcy metrów kwadratowych mieścił się nietypowy dom kultury. We wnętrzach dawnego domu towarowego urządzono pracownie artystyczne, galerie, kino, bar oraz miejsce dla eksperymentalnego teatru. Warto dodać, że od momentu powstania budynek ani razu nie był odnawiany. Większość zniszczeń nigdy nie została naprawiona, a z roku na rok budowla ubożała. W ostatnich latach Tacheles wyglądał jak posępna rudera, zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Diaboliczny klimat był hipnotyzujący i niepokojący zarazem.
Tacheles zawsze był otwarty na nowych artystów. W zasadzie każdy twórca sztuk plastycznych mógł nadesłać swoją aplikację i jeśli rada artystyczna zaakceptowała projekt, to przez określony czas otrzymywał możliwość korzystania z pracowni, nie płacąc czynszu. Taka otwartość budowała wyjątkowe relacje, bliskość i nieskrępowaną wolność twórczą. Chodząc po Tacheles, czuło się nie tylko woń farby olejnej, kurzu i wilgoci, ale również frywolność, trud twórczy i codzienną walkę z artystycznymi demonami. Wiele można było bowiem Tacheles zarzucić, ale na pewno nie brak szczerości. To miejsce nie kłamało, nie serwowało sztuki łatwej i przyjemnej, ale obnażało ją do cna. Pokazywało ją w czystej formie, wraz z bagażem, jaki muszą nieść ze sobą artyści tam tworzący. To wszystko sprawiało, że nie można było przejść obok tego miejsca obojętnie, a wręcz chciało się do niego wracać.
Tacheles zamknięty. Dlaczego?
Oczywiście powodem były pieniądze. Idea wspierania sztuki współczesnej nie jest nastawiona na rynek, a walki developerów trwają. Wielu twierdzi, że chodzi o spekulacje na rynku nieruchomości i o gentryfikację, ale nikt tak naprawdę nie wie, co się wydarzyło. Na pewno tracą na tym sami mieszkańcy, bo zostali pozbawieni pierwiastka kulturowego. Sam projekt Tacheles jednak nie zniknął. Artyści zdecydowanie twierdzą, że ich jedność nie ograniczała się tylko do murów budynku i mimo eksmisji wciąż czynnie tworzą. Organizują wystawy w Neapolu, Poczdamie, w swoich prywatnych pracowniach, domach. Pracują nad stworzeniem książki o berlińskim Tacheles i czekają na to, co się dalej wydarzy.
W pierwszą rocznicę zamknięcia squatu odbyła się premiera filmu dokumentalnego Where shall we go now?, w którym możemy usłyszeć smutne głosy bezdomnych artystów. Są oni zaniepokojeni zauważalną obecnie w stolicy Niemiec tendencją, zgodnie z którą miejsca niemainstreamowe sukcesywnie się zamyka. Film jest wyrazem rozczarowania i braku pewności oraz wiary, że wszystko jest możliwe. Tacheles było oazą, bezpieczną przystanią, gdzie każdy (nawet niekomercyjny) twórca mógł zaistnieć.
Obecnie budynek przy Oranienburger Straße nie został jeszcze sprzedany, stoi pusty i straszy mieszkańców bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości. Wyrzuceni artyści są rozgoryczeni i wciąż czynnie interesują się tematem. Wierzą, że będą mogli kiedyś wrócić do siebie, jednak władze póki co milczą. Prognozy są niejasne, decyzje miasta wymijające. Nikt nie chce odpowiedzieć na jedyne liczące się obecnie pytanie postawione w tytule filmu: Gdzie powinniśmy teraz pójść?