à la Ala: stycznia 2013

środa, 30 stycznia 2013

I dreamed a dream

151 lat temu Wiktor Hugo napisał przejmującą powieść, której uniwersalne wartości po dziś dzień są aktualne. Przez lata historia Nędzników stała się podstawą licznych adaptacji filmowych i teatralnych. Musical Les Miserables autorstwa Boublila i Schonberga jest grany na londyńskim West Endzie bez przerwy od 1985 roku, co stanowi światowy rekord w historii musicalu! Ponieważ prawdziwie dobre historie nigdy się nie nudzą również reżyser Tom Hooper postanowił spróbować swoich sił w tej formie ekspresji. Z hollywódzką obsadą z Hugh Jackmanem, Russelem Crowem, Anne Hathaway, Sachą Baronem Cohenem i Heleną Bonham Carter na czele stworzyli filmowy musical, który już zdobył trzy statuetki Złotych Globów w najbardziej liczących się kategoriach, a z czterema nominacjami zmierza w kierunku Oscarów. Czy zasłużenie? To już kwestia dyskusyjna.

Dlaczego musicale są tak chętnie przez widzów oglądane? Przede wszystkim chodzi o emocje, których w olbrzymim natężeniu dostarczają imponujące wokale, ale również taniec, nadzwyczajna scenografia i kostiumy, teatralna bajkowość podana w bardziej przystępnej formie niż np. w operze. W filmie Hoopera zabrakło jednego z najważniejszych elementów – mocnych głosów. Mimo iż Hugh Jackman występował na Broadwaju w musicalu „The Boy from Oz”, Russell Crowe miał swoją kapelę rockową, a Anna Hathaway wielokrotnie dawała występy sceniczne, w Nędznikach czegoś im brakowało. Widać było, że muzyczne recytowanie dialogów to nie jest klimat w którym czują się swobodnie. Zdecydowanie lepiej wypadali przy solowych śpiewach, szczególnie Anne Hathaway. Jej wykonanie „I dreamed a dream” bez wątpienia zasługuje na nagrodę, ale znowu - nie za głos, tylko grę aktorską. Tak naprawdę to hooperowska ekranizacja została zdominowana przez rolę Fantine. Mimo iż bohaterka dość szybko znika z ekranu, nie ulega wątpliwości, że wypada najefektowniej, zgodnie z zasadą „oszpeć się do roli to zgarniesz Oscara”. Szum wokół Anne Hathaway podczas promocji na pewno też jej nie zaszkodził. Iście hollywódzka historia o tym, że "gdy jako mała dziewczynka oglądała mamę grającą Fantine to zapragnęła zostać aktorką" oczywiście porusza, podobnie jak fakt, że do roli pozwoliła ściąć swoje naturalne włosy i schudła 15kg. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że dzięki tej kreacji raz na zawsze grubą kreską odcięła się od Pamiętników Księżniczki i została przyjęta do panteonu poważnych gwiazd. Hugh Jackman też się wykazał (Jean Valjean), ale mniej jako wokalista, a bardziej jako postać dramatyczna.

Tom Hooper jako reżyser zdecydował się na specyficzne prowadzenie kamery, które mnie osobiście bardzo przypadło do gusty. Większość ujęć miało symetryczny układ, z głównym bohaterem umiejscowionym w centrum kadru. Ponadto prezentowanie głównych bohaterów od pasa w górę, kładąc szczególny nacisk na ich twarze i mimikę, spowodowało, że film nabierał jeszcze większej dramaturgii. Rozpacz z twarzy Hugh Jackmana podczas sceny w kościele (piosenka "What have I done") przeszywa widza na wskroś. A uświadamiając sobie, że aktor grał tak wiarygodnie z kamerą oddaloną od twarzy o kilka centymetrów budzi tym większy respekt. Również występ Samanthy Barks (Eponine) śpiewającej „On my own” zachwyca, tak samo jak disnejowski głosik Amandy Seyfried (Cosette). Najbardziej musicalową manierę ma natomiast Eddie Redmayne (Marius).

Największą wadą tegorocznej ekranizacji Les Miserables nie były jednak uchybienia wokalne, ale, mimo znakomitej obsady, świetnej scenografii, kostiumów, mistrzowskiej historii i genialnej muzyki fakt, że film był zwyczajnie nudny. Nie dla mnie, bo ja jestem w tej historii zakochana i widziałam już kilka ekranizacji, zarówno kinowych jak i teatralnych, a także przebrnęłam przez grube tomy zapisane przez Wiktora Hugo, ale dla dużej części widowni. A przynajmniej dla tej, która nie zanosiła się od płaczu i nie klaskała na końcowych napisach niczym polska załoga samolotu rejsowego lądująca na płycie lotniska.

Ciężko byłoby przejść obok tej pozycji bez emocji, ale pozostawia ona pewien niedosyt. Pozytywny jest natomiast fakt przenoszenia na srebrny ekran bardziej szlachetnych dzieł, co wywiera na widzach wrażenie i starają się choć trochę bardziej okrzesanie zachowywać. W końcu nie samym Batmanem i Bondem człowiek żyje, czasem warto zapłakać nad dziewiętnastowiecznym galernikiem.

I dreamed a dream w wykonaniu Anne Hathaway
I dreamed a dream w wykonaniu obsady serialu Glee, dla porównania możliwości wokalnych ;)
On my own w wykonaniu Samanthy Barks
Ciekawostki z planu

czwartek, 24 stycznia 2013

Wyrażaj się

Blogerki modowe kilka lat temu w Polsce stanowiły gatunek bagatelizowany i niedoceniany, momentami wręcz wykpiwany. Obecnie te, które znalazły się w kręgu blogerskiej elity traktowane są niczym wyrocznie stylu. Mimo iż rotacja na podium oczywiście się odbywa, czołówka pozostaje bez większych zmian. Dziewczyny skrzętnie śledzą światowe trendy, kopiują manekiny, powielają wybiegi. Dorzucają coś od siebie lub z zaoceanicznej ulicy, starają się być trendsetterkami. Często wychodzi to tak, że ich stylizacje są aż nadto zachowawcze, przez co banalne, ale mimo tego przeważnie ładne. Ciężko, żeby nie, gdy oglądamy zdjęcia młodych, zgrabnych, zadbanych i mniej lub bardziej bogato odzianych kobiet. Wśród tych odpicowanych laleczek znajduje się jednak wyjątek, dziewczyna która zdaje się reprezentować sobą coś więcej. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to co widzę to nic innego jak wyraźna inspiracja stylem wczesnej Carrie, czyli Patricii Field! Odważne, cudaczne fasony, krzykliwe desenie, pozornie niepasujące detale, tandetne dodatki, widoczna biżuteria, futro, szpile, blond włosy, nieklasyczna uroda, a jednak nieodparty urok, szeroki uśmiech i zadziorny charakterek.

Jessica Mercedes, bo o jej blogu własnie piszę, jest młoda, odważna, chce prowokować, ale nie za wszelką cenę. Nie stara się być cyrkowcem, ale nie obawia się też modowych wpadek. Bawi się konwencją, wyciąga wnioski, ewoluuje. Wesoła, uśmiechnięta, nie pozuje, nie gra, zdaje się być po prostu sobą. Na tyle wiarygodnie bawi się stylem, że ja to kupuję. Wierzę w odzieżowo-charakterologiczną spójność jej wizerunku, mimo iż osobiście się nie znamy. Robi z modą dokładnie to do czego ta została stworzona – wyraża część tożsamości, buduje dramaturgię, stawia przysłowiową kropkę na i swojego wizerunku. Od niej można się nauczyć nie kopiowania trendów, ale umiejętnego z nich czerpania, aby efektownie wyrażać własną osobowość. Jak dotąd wychodzi to odrobinę chaotycznie, trochę na tzw. „przypał”, ale widać, że próbuje, szuka. Aspiruje do modowego Świętego Grala, miana it girl i sądzę, że jest na właściwej drodze. To co robi może się podobać lub nie, ale na pewno jest zauważane. Dobrze, gdyby zostało również zapamiętane.

*Zdjęcia pochodzą z bloga www.jemerced.com i są własnością autorki

wtorek, 22 stycznia 2013

Parada dziwolągów

Polakom, mimo iż koncerty zagranicznych gwiazd nie są już dla nich okazjonalnym rarytasem jak w przeszłości, w dalszym ciągu zdarza się wykazywać dość groteskowym, żeby nie powiedzieć prostackim sposobem bycia podczas imprez muzycznych. Nasz polski folklor jest prawdziwie niezwykły. Sądzić by można, że młodych ludzi, którzy skutecznie ulegają internetowej konwergencji, więcej będzie łączyć niż dzielić, ale najwyraźniej wciąż największą rolę odgrywa środowisko w którym dorastają.

Piątkowy koncert Fritza Kalkbrennera w warszawskim klubie 1500m2 był właśnie taką paradą dziwolągów. Długo po jego zakończeniu nie mogłam jeszcze wyjść z podziwu nad indywiduami, które dane mi było oglądać. Nie należę do osób stroniących od tłumów, ba, wręcz mam bardzo rozbudowane doświadczenie klubowo- koncertowe i wiem czego się spodziewać, jednakże to co się działo w 1500m2 systematycznie i skutecznie psuło klimat imprezy.

Wraz z kilkoma znajomymi zaobserwowaliśmy kilka wiodących motywów przewodnich wśród widowni:

1)„na pielgrzyma” – te osobniki nie przychodzą do klubu na koncert. Oni przychodzą, aby po klubie wędrować. Wędrować w zasadzie bez celu, niekoniecznie zatrzymując się w bazach pośrednich. Nie chodzi o stanie w kolejce do baru czy WC, lub szukanie współwędrowców. Dla takich osób po prostu liczy się droga, nie destynacja. Albo po prostu lubią ocierać się o spocony tłum… A, że towarzyszy temu soundtrack Fritza? Tym lepiej!

2)„na pomyliłem imprezy” – kto był w 1500m2 ten wie, że szpilki, kopertówka i sukienka z cekinami nie bardzo się w tych warunkach sprawdzają. Tak samo jak buty w szpic i krawat, albo biały kozak. Trudno mi sobie wyobrazić jakimi motywami kierowały się te okazy i co ich przyciągnęło do warszawsko-berlińskiej oazy, ale wyraźnie było widać, że oni też tego nie wiedzą.

3)„na imbecyla” – gatunek trudny do szybkiego rozpoznania, ponieważ na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia. Wystarczy jednak chwilkę poczekać i na pewno zaraz wystrzeli w górę rękę z podstawowym modelem Nokii czy innego Samsunga, aby móc nagrywać koncert w najwyższej jakości. Uff, będzie co wrzucić w sobotę na Youtube’a! Inne zachowanie to pozowanie przed fotografami do zdjęć i nagrywanego filmu. Po trupach do celu, najważniejsze być uwiecznionym na fajnej imprezie. A to, że w zasadzie sami nie wiedzą na jakiej imprezie się znaleźli nie ma znaczenia. Znamienne było zjawisko, że gdy po zagranym secie Fritz wychodził przez środek klubu, praktycznie nikt go nawet nie poznał i dobiegały nas rozmowy: „No gra on jeszcze czy nie gra?”

4)„na dresa” – czyli tzw. polski klasyk. Czymże byłaby impreza bez choćby jednego dresiarza? A gdy jest ich cała zgraja, w pięknych koszulach w kratę wpuszczonych w szerokie Big Stary i świeżo ostrzyżonych fryzurach klubowych (boki i tył na zero, a na górze zostawiona „czapa”) to prawdziwe święto. Od ich bystrych rozmów i żartów, aż serce się raduje.

5)„na żula” tudzież „na nastolatka wyrwanego spod skrzydeł rodziców” – nieokrzesany, zerwany ze smyczy, chaotyczny tłum. Pije piwo na hejnał, albo polewa się nim z koleżankami. Pyta ze wzrokiem maniaka: „Ej stara, masz haszysz?”, a gdy ktoś zapali go nieopodal krzyczy w orgazmicznej euforii: „O matko, matko, matko, czujecie? Ale super!!!”. Dla nich najważniejszym jest, aby się w cieple najebać i zerwać sobie film.

Nie wiem, naprawdę nie wiem co się w piątek wydarzyło w 1500m2, ale czułam się chwilami jak na planie dokumentu „Czekając na sobotę”. Czy niska cena biletów przyciągnęła tak niewyrafinowanych słuchaczy, czy może pomylili Fritza z Paulem i liczyli na set z Berlin Calling? Albo darmowe jointy na bramce? Albo wiejskiego techno-disco-polo? To tłumaczyłoby białe rękawiczki u niektórych…

Żeby zakończyć ten geriatryczny wpis miłym akcentem, odniosę się do samego popisu gościa. Set zagrany przez Fritza był bajeczny i gdy tylko udało mi się zbunkrować w miejscu dość osłoniętym od powyższych cudaków, mogłam się rozkoszować wspaniałą muzyką. Przy zamkniętych oczach wyobrażałam sobie, że jest lato, a muzyka rozbrzmiewa nie w zadymionym lofcie, ale w Tiergarten lub na dziedzińcu Tascheles. Berliński koncert Paula w Arenie był cudowny, euforyczny i przede wszystkim pozytywny, radosny. Ludzie bawili się w sposób dla innych nieinwazyjny, transowy, byli pełni pasji. Mam nadzieję, że na kolejny koncert Fritza też uda mi się udać do źródła i sprawdzić jak się sprawuje na własnym podwórku.

czwartek, 17 stycznia 2013

Genetycznie idealni

„Tylko pamiętaj, wybierz męża o dobrych genach!”

Ach te matki! Zawsze starają się przewidzieć nieprzewidywalne! Najchętniej chciałyby mieć rentgen w oczach połączony z funkcją wariografu, aby zawczasu wychwytywać najmniejszą nawet wadę u potencjalnych partnerów dla córek. Wszystko z troski i chęci ochrony przed całym złem świata. W końcu „dobre geny” są nie tylko gwarancją urody i zdrowia nienarodzonych jeszcze wnucząt, ale również mają przełożenie na jakość charakteru ewentualnego męża, czyli de facto jakość pożycia rodziny. Pytanie jednak nasuwa się samo – jak w obecnych czasach owe „dobre geny” się przejawiają? Po czym je rozpoznać?

Wydawałoby się, że dobre geny widoczne są gołym okiem. Wymarzony zięć jest wysoki, przystojny, z bujną czupryną, dobrze zbudowany, szarmancki, opiekuńczy, męski. Typowy ciemnowłosy amant, srogi dla otoczenia, najczulszy dla ukochanej, mądry i sprawiedliwy. Jednak czy na pewno taka jest definicja owych enigmatycznie nazwanych „dobrych genów”?

Od zarania dziejów kobiety w wyborze partnera kierowały się praktyczną strategią. Samiec był odpowiedzialny za opiekę, zdobywanie pokarmu, wykonywanie prac fizycznych i płodzenie dzieci. Musiał być zatem sprawny fizycznie, silny, wytrzymały. Zwykle oznaczało to krępą budowę ciała, barbarzyńskie rysy, ciemną czuprynę. W tej kwestii nie wiele odróżniało kobiety od lwic z Serengetii, które wybierając samca rozpłodowego kierują się kolorem i jakością jego grzywy. Większa i ciemniejsza oznacza siłę i zmultiplikowaną szansę na przetrwanie.

Kanony piękna jednak wyraźnie ewoluowały i obecnie krępy i niski zabijaka bardziej przypominający małpę niż zięcia, żadnej teściowej by nie ujął. Taka myśl nasuwa się jako pierwsza, jednak „dobre geny” wcale nie są równoznaczne z estetyką. Podobnie jak w zamierzchłych czasach tak i obecnie, „dobre geny” determinują szansę na przeżycie i jakość egzystencji. Tylko, że teraz nie umiejętność polowania i rozniecania ognia jest w cenie, ale umiejętność zarabiania i ekonomicznego zabezpieczania rodziny. Dziś to one warunkują bezpieczeństwo, którego tak kobiety pożądają.

Co zatem jest cenniejsze? Jakość fizycznych cech, ale roztrzepana głowa i pusta kieszeń, czy łysina, hobbici wzrost i mikroskopijne przyrodzenie, ale za to wynagrodzone pokaźnym kontem? Oczywiście każdy chciałby mieć „all in 1”, ale często trzeba wybrać. Psycholog David M. Buss przekonuje, że partnerów wybieramy według klucza reprodukcyjnego, czyli kobiety szukają zdrowych, silnych i bogatych mężczyzn. W badaniach, które przeprowadził wśród 37 grup narodowościowych w 33 krajach, kobiety największą wagę przywiązywały do zamożności partnera, co Buss tłumaczy ich troską o zapewnienie przyszłemu potomstwu poczucia bezpieczeństwa. Czy Carla Bruni zainteresowałaby się Nicolasem Sarkozym, gdyby nie był człowiekiem z władzą? Albo czy Melania Trump zwróciłaby uwagę na Donalda, gdyby ten nie był magnatem biznesowym? Również motywy naszej polskiej Kamili Łapickiej budzą kontrowersje.

Nie chodzi bynajmniej o wartościowanie miłości, ale o afrodyzjaki, o to co obecnie przyciąga kobiety. Jakie aspekty dziś decydują o powodzeniu? Odpowiedź może być brutalna, ale czy koniecznie zła i naganna? Otóż nieurodziwy lecz majętny potworek może być równie kochanym i ciepłym partnerem jak szaleńczo przystojny biedak. Pytanie brzmi co w takim razie oznaczają „dobre geny”? Bo jeśli szansę na przetrwanie i egzystencję na wyższym poziomie to w dzisiejszych czasach wygrywa „Pan z bramki numer jeden”.