à la Ala: 2014

środa, 26 listopada 2014

Tajlandia - od czego by tu zacząć?

Bangkok, China Town
Były bajeczne krajobrazy i relacjonowanie wrażeń, teraz czas na garść przydatnych informacji, które posłużą przyszłym tajskim podróżnikom. Na początek kilka podpowiedzi w temacie bagażu, żeby uniknąć niepotrzebnych niespodzianek.

Co zabrać w podróż?

Przede wszystkim wygodne, sportowe obuwie, lekkie, najlepiej do biegania – w Azjatyckich miastach i miasteczkach często brakuje chodników. Oznacza to, że chodzi się gdzie popadnie, często poboczem. A jak łatwo możemy sobie wyobrazić panuje tam, mówiąc eufemistycznie, brud. Nie polecam chodzenia w japonkach, łatwo się skaleczyć, a mikrokosmosu żyjącego w rynsztokach to ja nawet nie chcę sobie wyobrażać.

Polecam przyjechać ze swoim bikini i swoimi szortami – wszyscy, którzy jadą do Azji nasłuchali się utopijnych historii o podróży z pustym plecakiem, a wracaniem z wypełnionym azjatyckimi skarbami. Wszystko prawda, pod warunkiem, że nosicie azjatycki rozmiar. Poza tym dobrze jest mieć swój sprawdzony zestaw, przewiewny, wygodny, niesyntetyczny.

Okulary przeciwsłoneczne – w Tajlandii kupimy raczej same podróbki, a te z wiarygodnym filtrem są drogie. Słońce, szczególnie w porze suchej, razi tak mocno, że bez okularów spłoniecie marnie.

Kremy z filtrem – spokojnie można je kupić na miejscu w jednym ze sklepów sieci 7/11, ale wszystkie są wybielające. Natomiast wysokie faktory (30-stka, 50-tka) dostępne w aptekach są drogie.

Leki – zdecydowanie zabrać z Polski wszystko co uważamy za stosowne, szczególnie jeśli planujemy podróż bezdrożami.

Karta ubezpieczenia medycznego –  ciekawostka, w Tajlandii nie ma karetek, wiec jakby coś się stało najlepiej jest dojechać do szpitala taxówką, a w nim karta już się przyda.

Odtwarzacz muzyki – tam jest naprawdę bardzo głośno… dobrze jest móc się czasem odciąć.

Wodoodporne pokrowce na urządzenia elektroniczne – bardzo przydatne na wyspach.

Książki, a najlepiej E-booki -  szczególnie jeśli chcemy mieć coś po polsku, bo jeśli czytamy wszystko jak leci, to spokojnie można kupić tanio na miejscu, w księgarniach z używanymi książkami (przeważają skandynawskie kryminały)

A na koniec trochę cen w tajlandzkiej walucie (przelicznik z dziś: 1THB = 0,10 PLN)

Jedzenie:

satajki na ulicy od 10-30 THB/ 1 szt.
- zupa Tom Yum 70-150
- piwo Chang 30-50, Leo i Singha 40-60
- lody Magnum 60
- naleśnik robiony na ulicy 50-70
- woda kokosowa od 20 na straganie do 80 w hotelu
- świeże owoce 30-60
- Shake/lassi 60-100
- Padthai na ulicy 30, w kurortach 120
- Curry z ulicznej garkuchni 50-90
Sangsom bucket 150-300
- mała woda niegazowana 7, duża 17

Ciuchy:
- koszulki na ramiączka 100-120
- T-shirty 230-300
- sukienki 150-300
- torebki „Longchamp” 600-900
- Paszmina 100-200
- szorty, oldschoolowe Levi'sy 550-1300

Transport:
- taxi z lotniska w Bangkoku na KhaoSan 350
- tuk tuk z KhaoSan na dworzec główny 60
- prom z Koh Lanty na Koh Phi Phi 400
- prom z Koh Phi Phi na Phuket 400
- longtail z portu na Koh Phi Phi na Long Beach 150
- wycieczka 4 wyspy 1000
- wycieczka na Maya Bay 350-500
- autokar z Bangkoku do Chiang Mai 1500
- pociąg z Bangkoku do Chiang Mai 300
- samolot z Chiang Mai na Krabi (bilet kupowany last-minute w sezonie) 12000 ;/ - największy zonk podróży

Atrakcje:
- zwiedzanie Grand Palace w Bangkoku 500
- Tiger Kingdom od 650
- wycieczka do wioski słoni od 2500 do 5500
- 1/2h masaż stóp 120
- 1h masaż całego ciała 300

Inne bzdury:
- maska do nurkowania od 300
- filtry do opalania  360-700
- kable do ajfona 100-300
- case’y na ajfona 100-300
- hotel Sleep Within Bangkok 800/pokój 2-os

Namaste :)

Bangkok, uliczna garkuchnia
Phuket
Phuket
Doha
Doha, Miasto Duchów
Doha, widok na City z promenady





wtorek, 18 listopada 2014

Tłoczno w raju


Nawet jeśli nigdy wcześniej nie byłeś w Tajlandii to z pewnością umiesz sobie wyobrazić jej złote plaże i przepiękne krajobrazy. Myśląc „Tajlandia”, każdy z nas ma przed oczami konkretny widok, nie zdając sobie nawet sprawy skąd on pochodzi. Koh Phi Phi i Maya Bay to właśnie Tajlandia jaką znamy, którą oglądaliśmy oczami Leonardo DiCaprio w filmie Niebiańska Plaża i o której marzymy w chwilach przepracowania i zmęczenia naszą szerokością geograficzną. Jest to sztandarowe miejsce pielgrzymek turystów, najbardziej międzynarodowa z wysp, na której częściej usłyszysz język angielski niż tajski, a alkohol leje się kubełkami.

Koh Phi Phi jest zdominowana przez przyjezdnych, agresywnie eksploatowana, rozdeptywana, a jednak wciąż tak piękna, że widok zapiera dech w piersiach. Będę banalna mówiąc, że dla mnie to miejsce bajkowe, do którego mogłabym wrócić (a ja nie lubię nigdzie wracać…). Zresztą, widzicie widok z tarasu mojego domku to chyba sami rozumiecie…

Na Koh Phi Phi dopłynęliśmy promem z portu w Lancie. W podróży towarzyszyła nam Amerykanka Ileana, którą poznaliśmy w drodze. Oczywiście w codziennym życiu nie mielibyśmy okazji poznać tak nietypowej dla nas osoby i jest to jeden z atutów podróży, który cenię sobie szczególnie. Ileana, z urodzenia kubanka, jest profesorem na uniwersytecie w Dystrykcie Kolumbii, zajmuje się doradztwem w biurze karier, coachingiem i ma w sobie „to coś”. Zabawna, inteligentna, świadoma i „po amerykańsku” otwarta. Z wielkim dystansem do siebie i życia, opowiadała nam o kulisach pracy w DC, o tym jak to jest, gdy ma się znajomych na chwilę, na kontrakt. Wymienialiśmy się doświadczeniami, różnicami nas dzielącymi, stereotypami o naszych krajach i narodach. Rozmawialiśmy o gangach w Detroit, o wrażeniach z Tajlandii, o codzienności w której żyjemy. Mimo, że dzieli nas ocean różnic i doświadczeń to czułam, że nadawałyśmy na tych samych falach.
Ileana przyjechała do Tajlandii odwiedzić przyjaciela, który wraz z żoną przeniósł się do Bangkoku na kontrakt biznesowy. On, etniczny Azjata, ona Mołdawka. On podróżnik, poliglota, społecznik, miał zająć się rozwojem departamentu odpowiedzialnego za uświadamianie zagrożeń na podłożu seksualnym i polityką anty-AIDS. W podróży towarzyszył im kolega, Art Director z nowojorskiej agencji reklamowej, Afroamerykanin. Barwni, zabawni, w amerykańskim stylu radośni. Pamiętamy ich z kurortu na Lancie, gdzie nie sposób było ich nie zauważyć. 


Podczas, gdy Koh Lanta przyciąga głównie skandynawskie rodziny z dziećmi, Koh Phi Phi tętni życiem pełnym Amerykanów, Australijczyków, Anglików i Rosjan. Tłum spuszczonych ze smyczy młodych gniewnych w dzień snuje się uliczkami w "centrum" wyspy, kupując lokalne ciuchy, pijąc kubełki pełne Sangsoma i grając w rosyjską ruletkę z lokalnymi tatuatorami, którzy dziarają im sakralne wzory w najmniej sterylnych warunkach. Wieczorami zmienia się jedynie natężenie tłumu i decybeli. Obecność Tajow jest mało wyczuwalna, wręcz marginalna.

Na Koh Phi Phi nie ma dróg i transportu kołowego. Przyjeżdżają tam amatorzy nurkowania lub imprezowania (albo tacy, którzy nie czytali przewodnika i to jedyna wyspa, którą kojarzą). My znaleźliśmy swój sposób na Koh Phi Phi. Pierwszego dnia wdrapaliśmy się na punkty widokowe i zwiedziliśmy co się dało w obrębie wyspy. W pozostałe, planem było „żadnych planów”. Nasz hotel znajdował się dokładnie na drugiej stronie wyspy, wiec byliśmy odcięci od zgiełku, o co dokładnie nam chodziło. Na plaży nie było tłumów, morze pełne kolorowych rybek i raf zrobiło ze mnie fankę nurkowania z rurką. Gdy nudziło nam się słońce (gdyby coś takiego mogło w ogóle istnieć) relaksowaliśmy się na tarasie naszego bungalowa, który był po prostu idealny. I domek i widok.
Wydaje mi się, ze jestem dość banalnym podróżnikiem, który nie pluje na głóne atrakcje, w zamian za co masturbuje się miejscami spoza przewodnika. Ja lubię widzieć wszystko. I nie będę udawać, że będąc Koh Phi Phi zrezygnowałam z hipsterskich pobudek z zobaczenia Maya Bay.

Osławiona niebiańska plaża jest piękna, ale niestety, to co robią z niej Tajowie na życzenie turystów jest zatrważające. W takim tempie eksploatacji niedługo nie będzie co podziwiać. Na wodzie unosi się warstwa oleju, plaża jest rozdeptana, tłum tak gęsty, że ciężko znaleźć miejsce czy to na plaży czy w wodzie. To smutne, ze nikt nie sprawuje kontroli na racjonalnym korzystaniu z dóbr przyrody. Liczy się tylko kasa.

Koh Phi Phi jest prawdziwą rajską wyspą. A jak to bywa w raju, potrafi być tłoczno. Myślę jednak, że mimo wszystko na pewno warto ją odwiedzić. A najlepiej mieć towarzystwo, wynająć łódź i samemu pobawić się w odkrywcę. Tylko uważajcie na małpy, które czyhają na nieuważnych turystów i ich łupy do wzięcia.


Rodzina cfaniaków
Człekokształtni kleptomani
Widok z punktu widokowego na dwie strony zatoki
Pyszności
Koh Phi Phi Lee
Maya Bay
Lekki tłumek
Koh Phi Phi Lee
Widok z tarasu
Mogłabym tam zostać na długo...
Ale musiałam wrócić do rzeczywistości.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Północ-Południe, czyli rajskie plaże Tajlandii

"Nie rezerwujcie żadnych hoteli i przelotów, wszystko załatwicie bez problemu na miejscu"Złote rady doświadczonych podróżujących znajomych wyszły nam bokiem bardzo szybko, ale najdotkliwiej poczuliśmy je, gdy z Chiang Mai chcieliśmy polecieć na Krabi. Po ponad godzinnej naradzie z przemiłym ladyboyem w chiangmejskim biurze podróży wyszliśmy z kontami uszczuplonymi o 1200 zł na głowę (dla porównania lot Warszawa-Bangkok-Warszawa Qatar Airlines kosztował 2050zł), i ciężkim uczuciem na sercach. Na domiar złego podróż okazała się niezupełnie warta swej ceny... Po blisko 10 godzinach dotarliśmy w końcu do hotelu, ale byliśmy tak wykończeni, że widok morza, palm i malowniczego kurortu nie zrobił na nas większego wrażenia. Bez zbędnych ceregieli zasnęłam na leżaku nad basenem, marząc by 5 dzień jet laga okazał się ostatnim, a Nakara Long Beach Resort okazała się warta zachodu.

Niewątpliwie, nasz kurort był uroczy (mimo, że niewart 1600 zł za 5 noclegów), ale... to mekka dla skandynawskich rodzin z dziećmi i emerytów lubiących pasywny rodzaj odpoczynku. Szybko zrozumieliśmy, ze panuje tu raczej uzdrowiskowy, niż rajski klimat. Owszem, basen był świetny, sam fakt bycia w Tajlandii tez, ale to za mało, żebym zakrzyknęła z zachwytu. Pragnęłam braku tłumów, tropikalnej fauny, skał widocznych na horyzoncie, pysznego jedzenia… Niestety,  jeśli macie podobne wymagania to zapomnijcie o Lancie i oszczędźcie sobie rozczarowania. 
Żeby jednak nie było, że narzekam na to, że Bóg pokarał mnie wakacjami w Tajlandii, powiem, że hotelowy basen był rewelacyjny i każda minuta w nim spędzona napawała mnie wielką radością. Gdyby nie on to bym niechybnie spłonęła.

Co zatem robić na tak „nieudanej” wyspie? My ratowaliśmy się spacerami, zresztą chyba jako jedyni desperaci na wyspie. Raz nawet zostaliśmy przez Taja-tuktukarza uznani za biedaków, ale cóż, taka karma.

Każdego wieczoru szliśmy do "centrum", czyli do przystani wokół której rozwinęła się sieć straganów, knajp, aptek i biur podróży. Jedzenie w hotelu było bardzo przeciętne i 3 razy droższe niż na mieście (gdzie i tak było drożej, niż w Bangkoku) dlatego szukaliśmy jadłodajni, która nas zachwyci. Wychodziło nam to z różnym skutkiem, ale przynajmniej nie tkwiliśmy 24/7 w jednym miejscu. Poza tym spacery były wartością samą w sobie. Raz spotkaliśmy na drodze węża, którego gładka skóra lśniła srebrzyście odbijając światło księżyca. Innym razem zobaczyliśmy małpę przywiązaną do drzewa, rozpaczliwie łaknącą wolności. Jeszcze innym natrafiliśmy na kawiarnio-księgarnię z używanymi książkami pozostawionymi przez turystów. Każdy regał zapełniony był książkami w innym języku. Królowały szwedzkie, norweskie i duńskie kryminały. To co z mojego punktu widzenia było jednak najfajniejsze, to wszechobecne koty w liczbie niepoliczalnej. Białe, szare, czarne, bure, syjamy, dachowce i persy, wszystkie jakie istnieją. Każdy leżał gdzie chciał, jak chciał i czuł się panem swojego domu.

Po 3 dniach zobaczyliśmy wszystko co sądziliśmy, że warto było zobaczyć i postanowiliśmy skorzystać z oferty biura podróży i wykupić wycieczkę po 3 wyspach- Koh Chuek, Koh Mook i Koh Ngai.
I teraz uwaga – nie będę wygłaszać praktycznie żadnych krytycznych uwag! Wycieczka była genialna! 

Koh Chuek zachwyciła nas wielkimi jak koty nietoperzami leniwie zwisającymi w sennej pozie na zacienionej stronie skały, a od słonecznej strony ławicą kolorowych rybek pływających tuż pod powierzchnią wody, ku uciesze nurków.

Koh Mook zasłynęła Szmaragdową Jaskinią, która sprzedawana jest turystom jako tajemnicze, ukryte i niedostępne miejsce. Oczywiście w Tajlandii nic na czym można zarobić nie pozostanie tajemnicą na długo, wiec laguna pękała w szwach od japońskich i wszystkich innych turystów, brodzących w wodzie w kapokach, przypominając bardziej pingwiny niż ludzi. Nie zniszczyło nam to jednak frajdy, bo do jaskini trzeba przepłynąć wpław. Jest to podróż w całkowitej ciemności, z innymi turystami dookoła i z tajskim przewodnikiem z przodu, którego latarka daje mniej światła niż ekran ajfona. Przez 60 metrów płynie się osoba przy osobie, walcząc z oporem kapoka i starając się nie uderzyć kolanem w ostre jak brzytwa krawędzie skalne ukryte pod wodą. Co i rusz kopie się współtowarzyszy podróży, bo nie mieliśmy pojęcie kto i gdzie jest. Międzynarodowy harmider odbijał się echem od czarnych ścian, a my zastanawialiśmy się jak długo może trwać 60 metrów… W końcu na horyzoncie zobaczyliśmy błękitną, jasną poświatę i poczuliśmy dno pod stopami. To było niesamowite doświadczenie, bo mimo złudnego poczucia bezpieczeństwa (w końcu nie byliśmy tam sami), jestem pewna, ze gdyby odpukać coś się komuś stało to jeden biedny Taj z mini latareczka i bardzo podstawowym angielskim nie dałby rady pomoc. Ale nic się nikomu na szczęście nie stało, a co przeżyliśmy to nasze.

Ostatnim punktem wycieczki była Koh Ngai. Dla mnie to archetyp tajskiej wyspy, miejsce idealne. Marząc o wycieczce do Tajlandii właśnie tak wyobrażałam sobie rajskie plaże. Złoty piasek, gorące morze, skały widoczne na horyzoncie, brak tłumów. Żałowaliśmy, że wcześniej nie odnaleźliśmy jej w przewodniku, bo z pewnością zostalibyśmy tam dłużej. Nie mniej jednak dobrze, że przynajmniej ją odwiedziliśmy.

Wróciliśmy szczęśliwi, zmęczeni i głodni, czyli tak jak się wraca po udanym dniu. Czekał nas ostatni dzień na Lancie, którego nawet dobrze nie pamiętam, bo byłam już tak podekscytowana wyprawą na sławną Koh Phi Phi, którą opiszę w następnym i ostatnim tajskim wpisie.












czwartek, 3 kwietnia 2014

Chiang Mai wita!


Do Chiang Mai dotarliśmy o 6 rano, jeszcze przed wschodem słońca, umiarkowanie wygodnym autokarem, który miał pękniętą przednią szybę i karalucha jadącego na gapę spiącego pod moim siedzeniem. Dość sprawnie udało nam się zalogować w hotelu i dogorywać jeszcze przez kilka godzin. Nie było łatwo, bo kogut zza ogrodzenia piał bez ustanku aż do 9 rano, a ja 3 dzień męczyłam się z jet lagiem.

To co od razu zwróciło naszą uwagę to zupełnie inny od Bangkoku klimat miasta. Mimo, ze Chiang Mai leży w górach, czuło się tam swobodny i zrelaksowany rytm nadmorskiej wioski. Było też zdecydowanie chłodniej (Tajowie wieczorami chodzili w kurtkach i czapkach) i spokojniej. W nocy, nie licząc marketów i barów, miasto szło spać.

Niestety, ale przyjeżdżając do Chiang Mai popełniliśmy błąd logistyczny. Ja chciałam tam być z uwagi na wycieczkę do wioski ocalonych słoni, gdzie na cały dzień dostaje się słonika pod opiekę, trzeba go myc, karmić i się z nim bawić. Są to słonie uratowane z nielegalnych zakładów, cyrków czy prywatnych przedsiębiorstw, a nie bezceremonialnie zatrudniane w przemyśle turystycznym. Nie sprawdziłam niestety ceny tej przyjemności i w rezultacie musiałam zrezygnować, bo okazała się zbyt droga (600zl/os). Były oczywiście tańsze wycieczki, ale wszystkie miały w programie jazdę na słoniu, czego wybitnie nie chciałam robić, m.in. dlatego, że słonie noszą na nogach ciężkie łańcuchy i ani przez chwilę nie zapomina się o fakcie, że są w niewoli. Podobno w Tajlandii nie ma już wolno żyjących słoni, bo wszystkie pracują w przemyśle turystycznym… Jest coś niewymownie smutnego w widoku słonia zakutego w łańcuchy i zmuszanego do zabawiania turystów. Nie chciałam przykładać do tego ręki. Zależało nam też, aby zobaczyć wodospady, ale stanął nam na drodze ten sam problem- wszystkie wycieczki odbywały się na grzbietach zniewolonych słoni. A niestety, jak jesteś w Chiang Mai i nie idziesz ani do dżungli ani w góry, to w zasadzie nie masz czego tam szukać. Ponieważ mieliśmy pokój zarezerwowany na 2 dni, trzeba było jakoś ten czas wykorzystać.


Wycieczkę zaczęliśmy od zwiedzania. Turystów przyciągają przede wszystkim buddyjskie świątynie, które znajdują się dosłownie na każdym rogu. W końcu nie bez powodu Tajowie nazywają Chiang Mai "miastem świątyń". Jest ich naprawdę wiele, a nam do większości udało się wstąpić. 
Na pewno są skromniejsze niż te w Bangkoku, ale też bardziej wiarygodne, przytulniejsze i zwyczajnie ludzkie, bez turystów i wielkomiejskiego nadęcia. Bez problemu można się umówić na chat z mnichami, którzy poza codziennymi czynnościami, mają czas na odpoczynek i siedzenie na Fejsie (co drugi mnich pod kaszają skrywa Samsunga). 

Oprócz świątyni buddyjskich odwiedziliśmy też świątyni konsumpcjonizmu, czyli uliczne markety uliczne. Pierwszy oferował towary podobne jak w Bangkoku, ale taniej. Drugi natomiast, odbywający się tylko w sobotnie noce (Saturday Night Market) pochłonął nas bez reszty. Był tak rozległy, że nie daliśmy rady w całości go przejść. Można było na nim kupić regionalne rękodzieło, dużo oryginalnych ubrań (niepowtarzalnych, a nie ometkowanych), wszystkie możliwe przyprawy, biżuterię i ciekawe akcesoria do domu, do telefonu, do biura. Atmosfera bardziej przypomina lunapark niż bazar, z każdego kroku rozbrzmiewała tajska muzyka (przeróbki amerykańskich i europejskich hitów), a roześmiani Tajowie zapraszali do zabawy - rzucanie rzutkami (udało mi się trafić w 5 z 6 balonów i do dziś przeżywam smak porażki), bule, wróżenie z kart, wszystko czego dusza zapragnie. Największą jednak atrakcją, z naszego punktu widzenia, było jak zwykle jedzenie. Nieprawdopodobnie smaczne! Do dziś wspominam potrawy, które tam jedliśmy. Zdecydowanie najlepsze jedzenie w całej Tajlandii. W Chiang Mai mieszają się kuchnie tajska z birmańską, jest aromatyczna, różnorodna, świeża. Żałowaliśmy, że mamy tylko po jednym żołądku, bo oczami jedliśmy każde danie. Było przepysznie!

Pojechaliśmy też do Tiger Kingdom. Nasłuchałam się trochę negatywnych opinii o tym miejscu, któremu zarzuca się męczenie zwierząt dla zysku, zakuwanie ich w łańcuchy i odurzanie narkotykami, ale chciałam sama wyrobić sobie opinię, żeby potem nie żałować, że przegapiłam pewnie jedyną okazję w życiu na zobaczenie z bliska dzikich zwierząt. Nie będę czarować, w dużej mierze kierowałam się egoistycznymi pobudkami, bo zwyczajnie nie mogłam sobie odmówić dotknięcia malutkiego tygryska. Jadąc do Królestwa miałam nadzieję jednak, że nie będzie tak źle. Czy było?

I tak i nie. Tygrysy mają do dyspozycji przestronne wybiegi, wszędzie jest czysto i pachnąco, zwierzęta nie mają łańcuchów, a ich sierść jest aksamitna i lśniąca. Kilka razy byłam w europejskich zoo i w żadnym nie panowały tak dobre warunki stworzone dla zwierząt trzymanych w niewoli. No właśnie, w niewoli… I tu zaczynają się schody.

Nie jestem pewna skąd biorą się tygrysy trzymane w Królestwie, ale nie są to chyba zwierzęta ocalone. One są po prostu zamykane w klatkach, a raczej hodowane w klatkach i od maleńkości uczone pokory wobec tresera. Od 1,5 miesiąca życia pracują po 9 godzin dziennie, podczas których są non stop dotykane przez turystów. Starsze osobniki traktowane są z większą rezerwą, ale muszą za to znosić ludzi, który kładą im się na zadach (do tygrysa podchodzi się od tyłu, z przodu jesteśmy zbyt łatwym celem). Jakby okazały śladowe ilości agresji od razu są doprowadzane do porządku przez bambusowe pałki lub elektroniczne pastuchy. Opiekunowie a.k.a treserzy ich nie biją (przynajmniej na oczach turystów), ale jasne jest, ze jeśli tak dzika bestia pozwala ludziom się dotykać to wie, ze za sprzeciw grozi  ciężka kara.

Maluchy maja chyba jeszcze gorzej, bo są brane na ręce i nieustannie głaskane, a co najgorsze, są budzone. Wiem, że podstawową zasadą w przypadku kociaków jest nie zakłócanie im snu, ponieważ w pierwszych czterech miesiąca życia kotka występują wszystkie najważniejsze procesy w ich organizmach. W tym okresie śpią nawet do 16-18h na dobę. Nie wiem jak jest u tygrysów, ale myślę, że jak u większości ssaków, podobnie. Tymczasem 1,5 miesięczne tygryski z Królestwa są budzone jak tylko zapadają w sen. Bo przecież turysta płaci za interaktywną zabawkę, a nie śpiącego futrzaka. Kociaki zasypiają na stojąco, ale nikogo to nie obchodzi. Opiekun podchodzi, mówi „sorry little tiger” i bez pardonu go budzi. Pamiątkowe zdjęcia muszą w końcu wyglądać atrakcyjnie, przecież stanowią najlepszą reklamę tego miejsca, która przyciągnie nowe ludzkie bankomaty. A jak jeszcze bardziej podkręcić ich atrakcyjność? Robią np. „tiger pillow” do czego ochoczo namawiają treserzy, czyli położyć głowę na śpiącym kociaku. Wspaniały pokaz ludzkiej siły i dominacji. Szkoda bardzo, że niektórzy do takich zachowań wykorzystują swój super rozwinięty mózg…

Tiger Kingdom to dla mnie kolejny ośrodek, który mógłby robić coś pożytecznego, ale idea szybko została wypaczona w pogoni za pieniędzmi. Tego typu miejsca, korzystając z okazji jakie dały im okoliczności przyrody, powinny uczyć szacunku do zwierzą i edukować ludzi, a tymczasem są kolejnym lunaparkiem, nastawionym tylko na zysk. Radość, którą czerpałam z możliwości dotykania futerek kociąt i 15 minutowej zabawy z nimi jest totalnie niewspółmierna do wyrzutów sumienia, które później miałam. Trzeba zwalczać w sobie tę małpią manierę, że wszystkiego trzeba dotknąć. Z drugiej strony, patrząc na ostatnie wydarzenia w kopenhaskim zoo myślę sobie, że tygrysy w Chiang Mai mają high life. Nie zmienia to jednak faktu, że miejsce dzikich zwierząt jest na wolności i wszystkie zoo, królestwa i inne ośrodki powinni zniknąć z powierzchni planety. O!

Podsumowując – Chiang Mai stanowi przeciwwagę do bangkockiego chaosu, serwuje najlepsze jedzenie w całej Tajlandii i pokazuje Tajów trochę od innej, spokojniejszej strony. Już rozumiem dlaczego otrzymało miano najprzyjaźniejszego do życia ośrodka w Tajlandii. Nie mniej jednak pamiętajcie, że warto tam jechać głównie jeśli chce się zapuścić w dżunglę i eksplorować dziką przyrodę. Wówczas wycieczka będzie niezapomniana, a Wy nie będziecie mieli niedosytu, że pojechaliście tam na marne i coś Was ominęło.


Pad thai w klimatycznej restauracji DADA Kafe, prowadzonej przez Szwajcara. Jak będziecie w Chiang Mai to koniecznie ją odwiedźcie.



Arkusze wieszane w różnych intencjach




Tajski tuning



Typowa gar kuchnia

Najsmaczniejsze sushi jakie w życiu jadłam. Lepsze może być już chyba tylko w Japonii.
Nasz prywatny tuk-tukarz
Ciekawostka - tygryski mają szorstkie futro! Sądziłam, że ich futra będą mięciutkie, tymczasem są twarde niczym szczotka ryżowa i niebywale gęste. Także nie ma przyjemności z głaskania, lepiej już głaskać własnego kota, a tygrysom dać szansę żyć na wolności.












100letnie jaja, czyli zbuki! Ratuj się kto może!

Nas zachęcać do konsumpcji nie trzeba było;)

Sushi po 50 gr i po 1 zł - proszę o takie ceny w Polsce!

Pomeraniany cyrkowce <3


Najlepszy na świecie kalmar! Kosztował 7 zł, czyli bardzo dużo jak na tajskie standardy, ale był wart każdego bata. Dowiedzieliśmy się też jak wygląda połóż kalmarów, jest szalenie interesujący i napiszę o tym w kolejnym wpisie :)