à la Ala: stycznia 2014

środa, 29 stycznia 2014

Czy Bangkok jest Miastem Aniołów?


Nocując w hotelu z oknem wychodzącym na szyb wentylacyjny i budząc się po zmroku, zaczęłam podejrzewać, że w Bangkoku nigdy nie świeci słońce! Drugiego dnia pobytu, po 2h snu postanowiłam wziąć się w garść, wstać rano i zacząć przełamywać jet laga.

Jak tylko wyszliśmy z cienia klimatyzowanego budynku pogoda nas uderzyła. Wspaniała, najlepsza! 35 stopni, lekki wiaterek, chmurki – po prostu siódme niebo! Jeśli tak wygląda pora chłodna to chyba znalazłam się w raju!

Natychmiast zaliczyliśmy kolejny szok - Bangkok naprawdę nigdy nie zasypia. Tajowie pracują praktycznie non-stop, ulice o każdej porze dnia i nocy tętnią życiem, tylko nieco zmieniają repertuar.

Po zjedzeniu śniadania złożonego z tajlandzkiego naleśnika z Nutellą i bananem (cieniutkie i niezwykle elastyczne ciasto ryżowe smażone na rozgrzanej blasze posmarowanej olejem) i słodko-słonego soku ze świeżych pomarańczy (Tajowie wszystkie soki słodzą i solą, robiąc naturalne izotoniki chroniące przed odwodnieniem) pojechaliśmy na dworzec. Wieczorem planowaliśmy wyjechać do Chiang Mai i musieliśmy kupić bilety na pociąg.

Wszyscy nam doradzali, żeby jadąc do Azji nic nie rezerwować wcześniej i spontanicznie organizować transporty i noclegi już na miejscu. Szybko się okazało, że były to najgorsze rady z możliwych. Być może sprawdzały się kiedyś, albo działają poza sezonem, dla nas okazały się bardzo kosztowne w skutkach. Biletów na pociąg oczywiście nie było na najbliższy tydzień i musieliśmy zdecydować się na autokar. Tajowie są szalonymi kierowcami, dozór techniczny w Tajlandii nie istnieje, więc trochę mnie ten wybór niepokoił, ale wyboru tak na prawdę nie było żadnego, więc nie panikowałam. Szczególnie, że w biurze podróży obsługującym autokary wisiała piękną kontr reklama dla kolei z przekonującym, napisanym w tajlandzkim angielskim call to action – „Don’t use deathly railway!”.

Po zamieszaniu na dworcu poszliśmy na spacer. Znowu, nienauczeni doświadczeniem dni poprzednich, błyskawicznie zrozumieliśmy, że w Bangkoku się nie spaceruje! Przemykaliśmy poboczami, przyglądając się Tajom przy pracy. Trafiliśmy na ulicę przy której kilometrami ciągnęły się warsztaty z częściami samochodowymi. Gorąc nie do wytrzymania, a Tajowie spawają, rozkręcają, wiercą itd. Pot, smród, lecące iskry i straszny huk. Psom oczywiście takie warunki w niczym nie przeszkadzały, żeby spać na środku jezdni.

Dotarliśmy do rzeki i postanowiliśmy przeprawić się na druga stronę do świątyni Wat Arun. Z żalem stwierdzam, że Menam przypomina koszmarny ściek, który budzi odrazę i pożałowanie. W dodatku bardzo wzburzony ściek z dość silnym nurtem. Stojąc na falującym pomoście, w pełnym słońcu i tłumem Tajów za plecami nie czułam się zby komfortowo. Jestem pewna, ze gdybym wpadła do wody to skończyłabym z wyżartymi dziurami w skórze i gangreną. W rzece pływają wszystkie możliwe odpadki, a zgniło-zielono-brązowy kolor i smród jeszcze bardziej zniechęcają do przeprawy. Jest to jednak najszybsza i najtańsza droga, więc nie mogliśmy dać się zniechęcić tej przygnębiającej scenerii. 

Wat Arun, czyli Świątynia Świtu to jedna z najpiękniejszych i najstarszych świątyń w Bangkoku. Przy wejściu stoją gigantyczne rzeźby strażników, a w głębi znajdują się strzeliste wieże, które, przynajmniej u mnie, budzą kontrolowany niepokój. Ściany świątyni udekorowane są tłuczoną, chińską porcelaną, która przepięknie błyszczy w słońcu. W tle słychać było mantrę buddyjską lecącą chyba z taśmy, potok słów bez przerwy na oddech. Bardzo hipnotyzujący obrazek.

Na jedną z wieży Wat Arun można wejść, żeby obejrzeć panoramę miasta. Rzecz w tym, że droga na szczyt wiedzie po niewiarygodnie stromych schodkach. Ja dotarłam tylko na 1 piętro i stamtąd podziwiałam widoki, bo gdybym weszła wyżej to już bym pewnie nie zeszła. Nie ma tam poręczy, za to jest chaotyczny, międzynarodowy tłum ludzi i wąziuteńkie schodki projektowane pod maciupkie, azjatyckie stópki. Uwierzcie, nie ma nic gorszego niż niezdyscyplinowany tłum za granicą swojego kraju.

Z Wat Arun pojechaliśmy do Wat Phra Kaew, czyli Świątyni Szmaragdowego Buddy, jednego z najważniejszych posągów w kraju. Rzeźba Buddy trafiła do Tajlandii najprawdopodobniej z Cejlonu i dopiero po latach mnisi odkryli, że wykonana jest z jadeitu (na początku myślano, że to szmaragd, stąd nazwa), ponieważ pokryta była gipsem, którym zabezpieczało się posągi w trakcie transportu. Pewnego dnia jednak, kawałek się ukruszył ukazując pod spodem zielony kamień. Od tamtej pory otoczona jest najwyższą czcią, a trzy razy do roku sam Król zmienia Szmaragdowemu Buddzie szaty, aby przyniosły one urodzaj w nowej porze roku (w Tajlandii są trzy – gorąca, chłodna i deszczowa).

Cała świątynia jest rozległa i bogato zdobiona. Dużo złota i kolorowych szkiełek pięknie odbija światło. Miliony turystów utrudniają zwiedzanie, ale naprawdę warto się tam wybrać, zwłaszcza, że tuż za murem znajduje się kolejny zabytek - Grand Palace (Wielki Pałac Królewski). Ponieważ byliśmy już zmęczeni i powłóczyliśmy nogami, więc za wiele o Pałacu nie napiszę, ale z pewnością miło się tam musi mieszkać ;)

Wieczorem dotarliśmy na dworzec skąd niekumaty Taj zabrał nas i jeszcze jednego Australijczyka do miejsca odjazdu autokarów. Oczywiście nic nie rozumiał po angielsku, w dodatku jego iloraz inteligencji był chyba ujemny i po tym jak porzucił nas w środku miasta nie dając logicznych instrukcji, odjechał. Potem oczywiście pokierowano nas do złego autokaru, w ostatniej chwili musieliśmy się przesiadać w biegu, żeby w końcu skończyć w pierwszym rzędzie, tuż przy przedniej, pękniętej szybie, z głowami 10 cm od gigantycznego telewizora na którym do 12 w nocy leciał film R.I.P.D z tajskim dubbingiem i Jeffem Bridgisem wściekle polującym na kosmitów (chyba?). Na domiar złego obok stopy przebiegł mi karaluch. Ehh kolejna nieprzespana noc…

Jaki jest Bangkok? 
Niewyobrażalny! Wielki, chaotyczny, głośny, śmierdzący sosem rybnym i brudem, zakurzony, gorący, szybki. Zakorkowane ulice, zatłoczone świątynie i markety budują bardzo inwazyjny i drapieżny charakter miasta, który zdają się równoważyć pomarańczowi mnisi, skromnie przemywający ulicami. Są oni jedyną przeciwwagą dla wszechobecnego konsumpcjonizmu i turystycznego szaleństwa. Do tego niepoliczalne bezpańskie zwierzęta, tuk tuki, markety 711 będące mekką dla turystów, uliczne garkuchnie, kapliczki na skrzyżowaniach i wszechobecne portrety króla, z którego broń Boże, nie wolno żartować. Mieszkania z ciemnymi, nigdy nieotwieranymi oknami, wszechobecne kable telekomunikacyjne i wysokiego napięcia zwisające ze słupów, ludzie śpiący na ulicach. Tajowie nazywają Bangkok Miastem Aniołów, ale ja do dziś zastanawiam się dlaczego. Nie jest to miasto przyjazne dla mieszkańców.

Pozytywne zaskoczenie?
Tajowie jako naród. Są bardzo, ale to bardzo przyjaźni, pozytywnie nastawieni (zarówno do siebie jak i do turystów) i radośni. Zawsze uśmiechnięci i skorzy do żartów, śpiewający pod nosem lub zupełnie na głos, weseli. Mają prosty, dziecięcy humor, cieszą się spontanicznie i szczerze. Wszyscy mówią po angielsku, czasem ciężko ich zrozumieć, ale zawsze da się porozumieć. 
Tajowie są bardzo punktualni i niezwykle pracowici. W trakcie naszego pobytu nigdy nie widziałam, żeby oni odpoczywali. Albo pracują (i oglądają przy tym telewizję), albo śpią, w ogóle nie korzystają z otaczających ich cudów natury. Trochę przygnębiająca perspektywa, ale miałam wrażenie, że oni naprawdę są zadowoleni z życia, nawet jeśli ich ono nie rozpieszcza. 
Tajowie nie są namolni, nie narzucają się ze swoimi usługami czy towarem, nie dotykają Cię, nie gapią się jak Hindusi, nie są agresywni jak Egipcjanie. W zasadzie oni w ogóle nie ekscytują się turystami. Można się z nimi targować w przyjaznej atmosferze, a jak się rezygnuje z zakupu to wciąż są przyjaźni, nie są dwulicowi. W swoim pojęciu dbają o czystość, gdy widzą, że niesiesz w dłoniach plastikową butelkę do wyrzucenia czy siatki, to je od Ciebie biorą i sami wyrzucają. 
Są lojalni wobec siebie, nie rywalizują o klienta, nie praktykują nieuczciwej konkurencji. Nie uznają też napiwków, co jest zaskoczeniem dla turystów. W Tajlandii napiwek daje się tylko wówczas, jeśli Taj zrobi dla nas coś wymagającego od niego dużego wysiłku lub zrobią coś wyjątkowo dobrze. W innych sytuacjach napiwek uznawany jest raczej za nietakt. Uznają uczciwą zapłatę za uczciwie wykonaną pracę, co oczywiście nie oznacza, że pierwsza cena, którą Ci proponują jest uczciwa ;) Zwykle jest od 50 do 200% zawyżona, więc targowanie jest obligatoryjne.

Zagrożenia?
Wszyscy przestrzegali nas przed problemami żołądkowymi, chorobami, moskitami, kradzieżami i oszustami, wilgotnością niszczącą elektroniczne urządzenia oraz narzucającymi się ladyboyami i wszechobecną seks turystyką. Otóż nic takiego nie miało miejsca! Ja, która nie mogę spokojnie zjeść pieczonego kurczaka lub ostrego gulaszu, bo umieram na ból żołądka, a świeżość potraw w restauracjach mogłabym oceniać z zamkniętymi oczami, w Tajlandii pochłaniałam smażone na głębokim oleju bliżej nieokreślone składniki z obskurnych straganów i nie tylko zachwycałam się smakiem, ale absolutnie nic mnie po nich nie bolało! Wilgotność powietrza zamiast zepsuć mi ajfona powodowała, że nigdy tak dobrze nie działał (chyba cieszył się z powrotu do domu;). Moskitów było jak na lekarstwo, w dodatku w ogóle mnie nie uczulały. W Polsce, gdy komar ugryzie mnie w stopę to przez tydzień mam spuchniętą, kulejącą kończynę, którą najchętniej bym sobie odgryzła. Naciągaczy spotykaliśmy, ale można się z nimi z uśmiechem na ustach targować. Co zaś się tyczy seks turystyki to absolutnie jej nie zauważałam. Wynikało to może z tego, że się za nią nie rozglądałam, bo nie mam złudzeń, że zainteresowani nie mieliby w Tajlandii najmniejszego kłopotu ze znalezieniem towarzystwa na wieczór, noc czy miesiąc... Jedynym realnym minusem podróży okazał się natomiast jet lag. Przed 5 dni nie mogłam spać w nocy, zasypiałam nad ranem, a w dzień czułam niepokój, nerwowość i otępienie. Śpiąc po 2-4 godziny na dobę nie można w pełni cieszyć się życiem i nowymi doznaniami. Myślę, że przy kolejnych podróżach będę musiała lepiej sobie z tym poradzić, bo szkoda, żeby przez brak snu tracić radość z poznawania tak pięknych miejsc.

Poniżej kolejne zdjęcia, a już niedługo relacja z Chiang Mai :)
Świątynia pośrodku warsztatów samochodowych.

Giganci przy wejściu do Wat Arun.









Suszone ryby.
Jajka na twardo jako przekąska.
Satajki, czyli szaszłyki z różnych składników - tofu, owoce morza, wieprzowina, wołowina, kurczak, jajka, parówki, chleb, surimi - czego dusza zapragnie.
Wat Phra Kaew







piątek, 24 stycznia 2014

Witamy w Krainie Uśmiechów


Tajlandia - checked! Pierwsze z marzeń podróżniczych spełnione! Czekałam lata, żeby móc na własne oczy zobaczyć co też w tej Azji się wyprawia. Było kolorowo, pysznie, olśniewająco i... zupełnie inaczej niż w Polsce, a jednocześnie tak podobnie. W tym i kolejnych wpisach postaram się zrelacjonować prawie trzy tygodnie, które spędziłam w Krainie Uśmiechów.

Po 20 godzinach podróży (11h lotów i 9h przesiadce) w końcu stanęliśmy na tajlandzkiej ziemi! Pierwszy raz leciałam „najlepszymi liniami lotniczymi świata” jak skromnie nazywają siebie Qatar Airlines i nie powiem, syntetyczne posiłki, wygodne siedzenia z prywatnym DVD się spisały, ale co tam lot, ważna destynacja!

Pierwsze wrażenie w Tajlandii? Wow jak gorąco!”. Druga myśl? „Tylko nie dać się naciągnąć.”. Na starcie zostaliśmy mile zaskoczeni przez taksówkarza, który ochoczo włączył taksometr i w komorze kriogenicznej (klimatyzacja nastawiona na zero stopni) zawiózł nas do jądra chaosu. Zanim się z nami pożegnał powiedział tylko: Uuuu Khao San not good. Bangkok not good. Chiang Mai good. Good luck!”

Szybki check in w hotelu i na miasto, w ko
ńcu był Sylwester, godzina 22 czasu lokalnego, nie mieliśmy ani chwili do stracenia! Nasz hotel znajdował się tuż obok najbardziej imprezowej ulicy Bangkoku, niechlubnej Khao San, której zła sława dotarła już w najbardziej odległe zakątki globu. Natężenie dźwięku (nawet jak na tamtejsze standardy) jest potężne, tłum maksymalny. Tajowie, Amerykanie, Skandynawowie, Australijczycy, dzieci, bezpańskie psy i koty bez ogonów mieszali się na nocnych marketach, przy ulicznych straganach z jedzeniem, tajskich spa oferujących masaż stóp i ciała i barach w których można kupić kubełki alkoholu, albo obejrzeć ping-pong show (grę bez użycia rakietek). Bo Tajowie się nie rozdrabniają, nie tracą czasu. Po co pić jeden drinki skoro za 20 zł można kupić całe wiaderko i jeszcze popatrzeć na dziewczyny?

Na jednym ko
ńcu Khao San stała wielka scena, z której dobiegało bardzo inwazyjne, tajskie techno. Chociaż dobiegało to zbyt wyszukany eufemizm. Napierdalało tak mocno, że uszy nam krwawiły. Ale to nie było najdziwniejsze. Jak zwykle smaczku dodawał chaotyczny tłum, który w zasadzie ciężko nawet określić. To był po prostu cyrk na kółkach, prawdziwy kocioł, w którym znalazły się składniki z całego świata. Było to niepokojące, ale wciąż pozytywne. Wszyscy byli uśmiechnięci, tłoczyli się jeden na drugim, pijani, spoceni, opaleni. Uwierzcie, to nie jest doświadczenie, które można przeżyć w świecie zachodnim, a już na pewno nie w Polsce. Warto wziąć w czymś takim udział, jednak do dziś nie wiem czy to było przyjemne czy nie. Po prostu zupełnie inne.

Wykończeni, „zjetlagowani” i rozemocjonowali zasnęliśmy nad ranem, zapominając nastawić budzik. Ocknęliśmy się o 17:00 dnia następnego, tracąc tym samym dzień w Bangkoku i dalej pozostając w pułapce zmiany strefy czasowej. Ponieważ większość świątyń była już zamknięta, stwierdziliśmy, że pójdziemy na spacer do China Town, gdzie podobno w nocy rozkwita niesamowity market z jedzeniem. 

Szybko dowiedzieliśmy się, że w Bangkoku raczej się nie spaceruje. Chodników zwykle nie ma, a przechodzenie przez ulicę grozi śmiercią lub kalectwem. Zmieniające się światła sygnalizacyjne to chyba tylko dekoracja, nikt nie zwraca na nie uwagi. Dobrze, że Tajowie są przemili i pomocni, bo litowali się nad ofiarami losu z Europy i przeprowadzali nas przez pasy. W życiu tyle nie biegałam co wtedy…

Po drodze do China Town odwiedziliśmy Wat Pho w której gigantyczny złoty Budda przechodzi w stan nirwany. Piękny kompleks buddyjskich świątyń zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie, szczególnie, że roiło się tam od śmiesznych kotów. Wiedzieliście, że koty w Tajlandii są po pierwsze mniejsze od europejskich dachowców, a po drugie mają genetyczne wady ogona, przez co sterczą im niezgrabne kikuty? Długo myślałam, że Tajowie im je ucinają, ale na szczęście nie. Są też niewiarygodnie ospałe i brudne, wylegując się gdzie popadnie i nie zwracają na nic i na nikogo uwagi.

W Wat Pho, podobnie jak w każdej buddyjskiej świątyni, przed wejściem należy zdjąć buty. Wielu to dziwi, ale dla mnie to wspaniała tradycja. Nikt nie stuka, nie szura, nie nanosi brudu (co najwyżej grzyba…). Można się skupić na modlitwie lub zwiedzaniu. Piszę o tym po to, żebyście wyobrazili sobie jaka cisza i spokój panuje w takiej świątyni. Byliśmy tam wieczorem, tuż przed zamknięciem, turystów prawie nie było, mnichów już nie było, tylko rozgrzane powietrze i koty ;) Jedyny słyszalny hałas to odgłos monet odbijających się od cynowych dzbanów. Każdy może kupić sobie za dowolną kwotę pudełeczko monet i przejść przez rząd dzbanów, wrzucając do każdego po jednej, w konkretnej intencji.

Idąc dalej wzdłuż rzeki w końcu doszliśmy do China Town, ale spotkało nas tam wielkie zaskoczenie. China Town zamknięte! Każdy sklep był zamknięty, na ulicach nie było żywego ducha. Czuliśmy się jak w porzuconym mieście lub na planie filmu „Jestem Legendą”. Rozczarowani wróciliśmy przez kwiatowy market, gdzie zjedliśmy obłędne krewetki, tak poprzyprawiane, że odjęło nam mowę, a tamtejszą zupę Tom Yum jeszcze długo będę wspominać z łezką w oku (dosłownie, bo była tak ostra, że się popłakałam, ale warto było!).

Sądziliśmy, że po tylu godzinach spaceru zaśniemy jak zabici, ale niestety jet lag rządzi się swoimi prawami. To najobrzydliwsza rzecz z jaką się spotkałam. Napiszę o tym w kolejnych wpisach, ale minęło 5 dni zanim mogłam normalnie zasnąć i rano wstać względnie wypoczęta. Nawet tajski masaż stóp, który sobie na wieczór zafundowaliśmy nie pomógł. Bolał cholernie, a wszyscy mówili, że warto, bo człowiek jest po nim szczęśliwy. Ja faktycznie byłam szczęśliwa, że miła Pani skończyła! Nie mniej jednak polecam każdemu, bo w końcu jest to element tamtejszej kultury. Poniżej kilka zdjęć, które pozwolą poczuć tajski klimat, a niedługo kolejny wpis!

Uliczne gar kuchnie uczęszczane przez Tajów to najlepsze miejsca do jedzenia w Tajlandii.

Sang Som bucket :) 200 B.

Khao San o godzinie 00:01, 1/01/2014.

Ulica Bangkoku.

Stópki leżącego Buddy.

Kwiaty na targu kwiatowym pozawijane w gazety.

Okolicznościowe wiązanki.

Tajski masaż stóp dla masochistów.

Dobrze, że tego nie ma w Polsce, bo bym była gruba i szczęśliwa ;) Wodorosty w tajskich przyprawach, coś pysznego! A na dole pestki arbuza (nic się nie może zmarnować) i mieszanka studencka ;)
Wat Pho nocą.

Kolejna mini kapliczka przy skrzyżowaniu.

Jajka (oby kurze) usmażone w tempurze.

Wat Pho.

Leżący Budda gigant.

Robi wrażenie....

Jedno z trzech tajskich piw, bardzo zacne.

Market kwiatowy nocą.

Jedno z pyszniejszych dań jakie w życiu jadłam, chociaż nie wygląda.
Najmniejsza Nutella świata ;)