Intymność. Przytulność. Ciepło. Wchodząc w otchłań wyzierającą spod czarnego namiotu, wyglądającego z zewnątrz niczym unosząca się nad ziemią peleryna Batmana, czujesz jak przepełniają Cię te właśnie uczucia. Te i ekstatyczne mieszanki kolejnych, ponieważ Scena Namiotowa Festiwalu Heineken Open’er to zdecydowanie najbardziej klimatyczne miejsce do przeżywania koncertów na żywo.
Tent Stage z roku na rok budował swoją markę. Z początku był tylko jedną ze scen, później główną alternatywą dla Sceny Głównej, a obecnie? To bez wątpienia wielki wygrany festiwalu. Znajdujący się na skrajnym końcu lotniska, skapany we mgle i otoczony błotem sięgającym kostek, samym swoim kształtem i budową tworzy atmosferę nie do podrobienia. Żeby znaleźć się pod sceną, trzeba się nie lada natrudzić i być gotowym na duchotę i strugi spływającego potu po plecach, a niekiedy też przepychanki i siniaki od napierającego tłumu, nie mniej jednak warto, ponieważ Tent Stage już na wstępie daje +10 punktów prestiżu dla wykonawcy i odbiorców. Minimalizuje stres, znosi bariery przed publicznością, tworzy intymne połączenie. Jednym słowem – robi doskonałą robotę!
W tym roku całkowity potencjał namiotu wykorzystali M83 i SBTRK (life), dając najlepsze koncerty festiwalu. Chyba pierwszy raz mieliśmy sytuację, kiedy koncert zamykający festiwal, odbył się nie na Scenie Głównej, ale pod namiotem właśnie i był to doskonały wybór. Również Julia Marcell i Jamie Woon klimatycznie wpasowali się w atmosferę namiotowej bliskości. Natomiast The XX, w moim odczuciu wielcy festiwalowi przegrani, dużo stracili występując na Scenie Głównej. Magia ich muzycznej nostalgii zwyczajnie rozpłynęła się w powietrzu. Ich delikatne brzmienia są stworzone dla indooru, wielka szkoda, że nie mieli okazji wykorzystać swojego potencjału.
Nie czułabym, że moje wspominki o Open’erze są kompletne bez generalnej wzmianki o kilku rewelacyjnych występach. Justice, Bon Iver, New Order, Bloc Party i Mumford & Sons na Scenie Głównej, wyśmienici, wielcy zwycięzcy! Björk i The Cardigans zaś, mimo iż przez wielu najbardziej wyczekiwane, odegrały poprawny, mocno osadzony w koncertowej rutynie, bezemocjonalny występ. Bez bisów, bez wzlotów. Zresztą w tej edycji bisy generalnie było mocno nieobecne.
Największe zaskoczenie festiwalu? Janelle Monáe! Jej charyzma i nieokiełznana, nieskończona energia idealnie podźwignęłaby potęgę największej sceny. Ta kobieta to petarda! World Stage zdecydowanie była dla niej niewystarczająca! Aż strach pomyśleć, co stałoby się, jakbyśmy znaleźli się z nią pod jednym namiotem…
em, a nie Cardigans zamiast cranberries?
OdpowiedzUsuńw ogole koncerty na mainie byly faktycznie 'rutynowe'... chocby the Kills, ouch.
No tak!! Dzięki za zwrócenie uwagi ;-) Oczywiście, że The Cardigans.
OdpowiedzUsuńNo były rutynowe, ale Bon Iver i Mymfordzi dla mnie bajka :-) Ale oni w namiocie daliby radę równie rewelacyjnie!