piątek, 2 września 2011
Brescia i okolice
Blisko 2 godzinny lot i z Warszawy znalazłyśmy się we Włoszech. Pierwsza pizza na lotnisku (zadziwiająco smaczna) i szybkie caffe con latte, a następnie godzinna podróż z Bergamo do Bresci. Gości nas włoska rodzina z którą jutro udamy się do domku położonego nad jeziorem Garda, w miejscowości Toscolano Moderno, w Lombardii. A dziś? Dziś staramy się nie roztopić. Jest noc, powietrze stoi, a my podduszamy się za zamkniętymi okiennicami w obawie przed moskitami. Drugi zimny prysznic i może teraz uda się zasnąć…
– Ali, tylko się nie zdziw, Oni nie jedzą śniadań. – To było jedno z pierwszych zdań jakie Ania, moja towarzyszka podróży, wypowiedziała do mnie na temat naszych gospodarzy. Dla mnie, osoby dla której śniadanie stanowi najważniejszy posiłek dnia, wydało się to co najmniej zaskakujące. Jeszcze większe było moje zdziwienie gdy rano schodzimy na dół do kuchni, a Marco wita nas słowami: - "Ciao, na śniadanie jest espresso, herbata lub sok jeśli wolicie." Do tego obowiązkowe ciastka maślane. Pycha, ale dość mało pożywne danie, za to zastraszająco kaloryczne… Aż dziw bierze, że cała rodzina jest tak niesamowicie chuda!
Z burczącymi brzuchami udałyśmy się na wycieczkę po okolicy, czyli do centrum Bresci. Przez kilka godzin przemierzałyśmy malownicze uliczki opustoszałego miasta, oglądając wystawy pozamykanych galerii i sklepów (treść kartek na wszystkich drzwiach brzmiał „Nieczynne do 31.08 z powodu urlopu”). Window shopping szybko nas znudził, zresztą w Bresci żadnych interesujących sklepów nie ma, więc skręciłyśmy w uliczkę prowadzącą na rynek.
Przewodnik National Geographic dość lakonicznie i mało przychylnie opisał Brescię i faktycznie nie jest to zachwycające miasto. Ładne, bo we włoskim stylu, ale nic nadzwyczajnego. Zabytki architektury piękne (Piazza della Loggia, Bazylika San Salvatore, Stara i Nowa Katedra i Zamek do którego niestety nie dotarłyśmy), ale nic zapierającego dech w piersiach. Do tego wszechogarniająca pustka, która zdecydowanie działała na niekorzyść miasta, które pod względem populacji jest drugim, po Mediolanie, najliczniejszym w Lombardii.
Na obiad wybrałyśmy przytulną pizzerię, gdzie siedząc w ogródku obok francuskich turystów, opychałyśmy się standardowymi włoskimi specjałami. W roli antipasti niezawodne grissini, a na danie główne oczywiście pizza. Wstyd przyznać, ale w smaku była gorsza od tej nabytej na lotnisku. Miła obsługa i leniwa atmosfera wynagrodziła nam jednak wszelkie kulinarne braki i w dobrym nastroju wróciłyśmy do domu, na kolację.
Żeby było śmieszniej, tego dnia w menu była… pizza! Razem z całą rodziną – Marco, Laurą, dziećmi: Luką i Francesco oraz babcią Franką – zasiadłyśmy do naszej pierwszej, typowo włoskiej uczty. Stół nakryty był schludnie, ale bez zbędnego nadęcia, zastawiony wodą (z kranu, a smakującą jak Evian), winem, Sanpellegrino chinotto (gazowany soft drink na bazie cytrusów, w smaku przedziwny – z początku słodki, na końcu gorzki, w środku kwaśny i lukrecjowy), sokiem i oliwą. Seler naciowy z zielonym ogórkiem w ramach sałatki, pizza prosto z pieca jako danie główne, arbuz na deser. Dla mnie fantastico! Przy gwarze miłych polsko-włosko-angielkich rozmów przesiedzieliśmy dwie godziny i w dobrych nastrojach mogliśmy szykować się do jutrzejszej wyprawy nad jezioro Garda! Buonanotte!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz