Całe życie zarzekałam się, że
nigdy nie upiekę żadnego ciasta. Gotować lubię i jestem w tym, skromnie mówiąc,
naprawdę dobra, ale pieczenie zawsze było mi obce. Zresztą po co mi dodatkowa
umiejętność tuczenia się? Świadomie ją ignorowałam, szczycąc się wręcz fobią wypiekową. Mikser bardziej przypominał mi narzędzie tortur aniżeli robota
kuchennego i nigdy nie myślałam, że to się zmieni. Oczywiście, jak to w życiu
bywa, nigdy nie mów nigdy.
Pewnego śnieżnego dnia (w tym
kraju innych zdaje się nie ma) obudziłam się z wielką potrzebą stworzenia
wypieku, mieszania, łączenia składników, ogrzania się przy cieple piekarnika. Na pierwszy ogień poszły muffiny otrębowe, jako, że niby nietuczące. Dodatkowo
uznałam, że muffiny to w zasadzie nie ciasto, więc pozbyłam się wyrzutów
sumienia i presji, że coś może się nie udać. Ku mojemu zaskoczeniu wyszły
super! Fanfary, fala meksykańska, konfetti z nieba, a przed kuchnią amatorów
zastępy.
Sądziłam, że mój jednorazowy
kaprys został zaspokojony i spokojnie mogę wrócić do negacji słodkości.
Tymczasem wypieki całkowicie mną zawładnęły! Przepisy na muffiny otrębowe
dopracowałam do perfekcji i bynajmniej na nich nie poprzestałam. Stworzyłam
muffiny wytrawne, a także muffiny czekoladowe, marchewkowe, cytrynowe,
pomarańczowe, wiśniowe, po czym przeszłam na następny poziom – pieczenie ciast!
Ciasta cytrynowe, ucierane, czekoladowo-bananowe, jogurtowe, bułeczki
cynamonowe, kruche tarty, serniki, pierniczki, panna cotty, no pełna profeska.
Mikser stał się moim największym sprzymierzeńcem, a piekarnik zdeklasował
lodówkę i zmywarkę w rankingu ulubionych sprzętów AGD. Poczułam w sobie ducha Nigelli Lawson i Jamiego Olivera. Nie wiem jak to się mogło stać! Zaczęłam piec na
każdą możliwą okazję – Boże Narodzenie, Sylwester, Walentynki, urodziny, Wielkanoc,
odwiedziny, imieniny, do pracy, w podróż… AMOK! Pracowałam w kuchni szybciej i sprawniej niż Chińczycy w fabryce Apple!
Dzięki temu kulinarnemu odkryciu
dochodzę do wniosku, że w życiu najważniejszy jest odpowiedni moment, timing
tak zwany. Wyczucie chwili. Musiałam dojrzeć do wypieków, poczuć na nie ochotę.
Gdy tylko ona nadeszła, wszystko stało się łatwe i klarowne, problemy i przeciwności zniknęły. Sądzę, że jest to bardzo uniwersalna mądrość rodem z ciasteczek z wróżbą. Poza tym wypieki, przynajmniej dla mnie, to doskonałe ujście dla kreatywności.
Dla mnie najfajniejszym etapem w procesie pieczenia wcale nie była i nie jest konsumpcja ciast, tylko moment finalnej dekoracji i zrobienia zdjęć…
Większość, że swoich ciast nawet nie jadłam, bo nie jedzenie daje mi przyjemność
tylko proces twórczy właśnie. Sam smak, choć bardzo ważny, nie byłby dla mnie
kompletny bez pięknej oprawy.
Obecnie przystopowałam z
pieczeniem, bo zwyczajnie brakuje na moje wypieki amatorów. Mimo iż wiosny nie
widać to wciąż wszyscy się łudzimy, że w końcu nadejdzie, a wraz z nią moda na kuse spódniczki i wycięte koszulki. Zamiłowanie do konsumpcji muffinów drzemie w każdym z nas, ale
skoro jesteśmy tym co jemy to wolałabym nie obudzić się któregoś dnia jako muffin top ;) Dlatego kuchnię będę rozgrzewać od wielkiego dzwonu, ku ucieszy znajomych i rodziny dbających o linię.
Od dziś moje wypieki stają się dobrem luksusowym, aby budziły tylko takie reakcje:
A nigdy takich:
Pod ambicje mi podeszlas. Ja nie gotuje, rzaaadko, jesli juz to spagetti :P Ale te ciasta za mna chodza, to ta jedyna rzecz kulinarna, z ktorej chcialabym byc naprawde dumna :)
OdpowiedzUsuń