Co roku zarzekam się, że
moja noga więcej na tym dziurawym i podmokłym lotnisku nie postanie i co roku,
z godną podziwu wytrwałością łamię własne przyrzeczenia. Zamiłowanie do
koncertów po prostu zmusza mnie, żeby do Kosakowa wracać. Żadna to Couchella
czy Glastonburry, chociaż cenowo na pewno ich goni, ale jednak atmosfera jest
dobra. Momentami bardzo dobra. Zresztą, co mogłoby się nie podobać, gdy przez 4
dni słyszy się muzykę na żywo? Już trzy tygodnie po fakcie, ale hołdując zasadzie, że lepiej późno niż później,
opowiem kilka słów o blaskach i cieniach Heineken Open’er Festival.
W tym roku przeżyłam swoją campingowa
inicjację. Z wrodzonego wygodnictwa i delikatności (której Księżniczka na
ziarnku grochu by się nie powstydziła), a także z głębokiej awersji przed robactwem,
stroniłam w przeszłości od tego typu noclegów. Wiedziona jednak znakomitymi
prognozami pogody, niską ceną i faktem, że zdecydowałam się na wyjazd w
ostatniej chwili, postanowiłam poszerzyć biwakowe horyzonty i nocować pod
przysłowiowym „gołym niebem”.
Wyjeżdżając w środę po 20:00,
wiedząc, że 1 dzień festiwalu i tak przegapimy, staraliśmy się nadgonić
stracony czas, osiągając na autostradzie prędkości startującego samolotu. Dojechaliśmy
przed 1:00 w nocy i w asyście nieocenionych znajomych rozpoczęliśmy
poszukiwania idealnego miejsca na rozbicie M1. Wymarzona spot strategicznie
położony tuż przy ścieżce, który sobie nielegalnie poszerzyliśmy przenosząc
ogrodzenie z taśmy, z widokiem na łąkę, okazał się strzałem w 10. Wbiwszy
kamień węgielny pod postacią śledzia, poszliśmy zwiedzać okolice, czyli odwiedzać
pozostałych znajomych w namiotach i pić bruder shafty. Gdy zaczęło świtać, popełzliśmy do namiotu.
Ku mojej uciesze, spało się
wybornie! Faktycznie, pierwszego dnia miałam pewien problem z hałasem i upałem,
który o 6 rano przemocą eksmitował nas ze środka, bezczelnie podkręcają
temperaturę do 40 stopni, ale generalnie było bosko. Ciepło, sucho, miękko, bez
robali, bajka. Łąka tuż obok, więc nie czuliśmy ścisku i tłoku, mieliśmy
swoistą przestrzeń i prywatność. Nieopodal znajdował się parking – nasza
śniadaniownia (śniadania, które z prawdziwą pieczołowitością przygotowałam
przed wyjazdem smakowały wybornie - pasztet, pomidor, chleb, sok, serki
topione, kabanosy i czekolada). Z drugiej strony, tez o rzut kamieniem,
znajdował się kącik sanitarny. Ciągi blaszanych zlewów, toi toi, pryszniców z
zimna woda i płatnych kabin z ciepłą (3zl). Wszystko wystarczająco blisko, żeby
się nie zmęczyć na przymusowych spacerach, ale dostatecznie daleko, żeby nie odczuwać
irytacji nieustannymi pielgrzymkami open'erowiczów.
W ogóle Open'er ma 3 znaki szczególne- miliony toi toi,
niekończące się kolejki do wszystkiego i niedziałające telefony. Jak raz się z
kimś rozdzielicie, to o ile przypadkiem później na siebie nie wpadniecie, nie
ma szans na komunikację komórkową (w tym miejscu pragnę podziękować mojemu
niewywiązującemu się z umowy operatorowi Orange).
Wracając jednak do pola namiotowego, to o ile pogoda
dopisuje, a w tym roku było bezbłędnie, nie wyobrażam sobie lepszego
rozwiązania noclegowego. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – olbrzymia
oszczędność czasu i sił. Z radością stwierdzam, że był to mój najbardziej
wyluzowany Open'er, podczas którego po raz pierwszy nigdzie nie musiałam
pędzić, spoglądając co chwilę z przerażeniem na zegarek. Jedynym minusem jest
brak normalnych toalet, może w przyszłości ktoś zadba i o tę, niechlubną część
;)
Dość zachwytów o noclegu, czas napisać kilka słów o
lineupie. Tutaj następuje rozczarowanie, z przykrością stwierdzam, że muzycznie
był to najsłabszy od 5 lat festiwal. Lineup mocno rockowy, co broń Boże nie
jest minusem, ale trochę niedopasowany do rodzaju odbiorców, w dodatku
nieumiejętnie rozplanowany godzinowo i niedopasowany do scen. The National na scenie głównej
jako ostatni koncert piątku - prawie wszyscy zasnęliśmy, mimo, iż był to jeden
z najlepszych koncertów. Steve Reich
jako koncert zamykający - totalna pomyłka, bo nawet jeśli ktoś chciał tam być,
to albo zamarzł, albo zasnął! Plan środowy, czyli pierwszo-dniowy był petardą,
podczas, gdy kolejne dni miały może po 1-2 naprawdę dobre pozycje. Koncerty
były mało angażujące i zagrane poprawnie, ale beznamiętnie. Oczywiście Queens
of the Stone Age dali czadu, podobnie jak Skunk Anansie, gdzie niedoścignioną w
wariactwie scenicznym Skin po prostu roznosiła energia, ale to za mało jak na
cały festiwal. Swoją drogą Skin, już drugi raz na Open’erze, zawsze daje z
siebie 120% procent i jest jak dynamit!
Największe rozczarowanie? King of Leon! Caleb Followill nie wykazywał minimum
zainteresowania publicznością, zerowa chęć do interakcji. Grali 1:1 jak z
płyty, bez wysiłku, bez polotu. W dodatku koncert
przyciągnął najgorszą możliwą publikę, świnopasów, dresiarzy i największych
prostaków z całej Polski. Atmosfera koszmarna, ludzie zachowywali się gorzej
niż na dożynkach w Nashville. Wielkie, wielkie zło! Przyznaję, że nie jestem
oddaną fanką, ale jednak czasem lubię ich sobie w domu posłuchać i nigdy bym
nie przypuszczała, że ich muzyka trafia do tak mało wyszukanych odbiorców.
Nie pozwoliłam na szczęście, by to złe wrażenie
zepsuło mi ogólny odbiór Open’era. Było ciepło, fajnie, wesoło. Obyło się może
bez momentów zapierających dech w piersiach, czy historiach, które moglibyśmy
opowiadać później znajomym na imprezach, ale dało się w przyjemny i relaksujący
sposób odpocząć. Tego mi było trzeba, tego oczekiwałam i nie zawiodłam się. Pewnie
pojadę też za rok.
|
W nocy się bawimy, w dzień śpimy:) |
|
Cocaine&Cavior |
|
Caipirinha najlepsza na upał na plaży |
|
Startujemy! |
|
Poranek w namiocie |
|
KOL - bleeee |
|
Amber Gold <3 Bogactwo! |
|
Nasza ulubiona kawiarnio-restauracja w Gdyni - Lavenda Cafe Galeria. |
|
Gdynia zachwyca reklamą w najgorszym guście |
|
Skin |
|
Kącik do ładowania telefonów - jak zwykle chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle - część kontaktów nie działało, a to był jedyny punkt na całe pole namiotowe... |
|
Drzemka przed The National |
|
Szymuś:) |
|
Arbuz z Brazylii |
A ja co roku obiecuję sobie, że pojadę i ... nie jadę ;) Przeraża mnie chyba za bardzo nocleg w namiocie... :)
OdpowiedzUsuńTak czy siak - zazdroszczę!!!!!
Pozdr!
shoppanna
Nie ma czego się bać :) Jak jest pogoda, to jest wręcz fajnie. Nie wiem jak rzecz się ma podczas ulewy, ale pewnie to zależy w dużej mierze od namiotu. Natomiast warunki sanitarne jak najbardziej spoko.
OdpowiedzUsuń