Po czym
stwierdzić, że film był dobry? To proste! Musi zostać w głowie dłużej niż do
napisów końcowych. Przynajmniej tak uważałam kiedyś. Teraz dochodzę do wniosku,
że pamiętamy głównie bzdury. Im oglądana przez nas treść jest głupsza,
śmieszniejsza, bardziej kontrowersyjna – tym dłużej będziemy ją wspominać.
W
zeszłym tygodniu obejrzałam film Don Jon. Kilka dni później wciąż o nim
myślałam. Prawdopodobnie było to spowodowane faktem, ze chciałam napisać
tę recenzję, ale jest tez szansa, że nie
był kinowym niewypałem. Czy warto zatem
wydać 30 zł, żeby zobaczyć Don Jona na srebrnym ekranie? Odpowiedź jak to
zwykle bywa, nie jest jednoznaczna.
Idąc do
kina nie miejcie wątpliwości - Don Jon to typowy film nastawiony na zysk.
Scenariusz został tak sprytnie skonstruowany, żeby przekaz trafiał do jak
najszerszego grona odbiorców. Widzowie z mniej pofałdowanymi mózgami dostaną
cycki, sex i fabułę rodem z Warsaw Shore, a Ci bardziej rozgarnięci będą
doszukiwać się drugiego dna.
Czy drugie dno istnieje?
Czy drugie dno istnieje?
I tak i nie.
Film z założenia jest pastiszem. Pokazuje kim się staliśmy będąc pod wpływem
wszechobecnej komercjalizacji życia i spłycenia relacji międzyludzkich.
Pokazuje jak wulgarna seksualność reklam wyprasowała nam zwoje mózgowe,
prymitywizując i upośledzając kontakty z innymi. Widzimy jak w głębokie
wartości jakimi były czas z rodziną czy msze święte wkroczyła makdonalizacja i
rutyna, czyniąc je komedią. Obiady z nieproszonymi gośćmi- telewizorem i
smartfonem czy automatyczne, bezrefleksyjne pokuty to dziś stałe punkty
tygodnia, które nic już nie znaczą i nic nie wnoszą. Wspólny sex nie oznacza
już kobiety i mężczyzny tylko mężczyzny i filmu pornograficznego. Wreszcie pokazuje jednostronną,
egoistyczną farsę jaka zastąpiła związki partnerskie.
Czy naprawdę znikąd szukać nadziei?
Joseph
Gordon-Levitt pokazuje nam, że wybawienie od spalających schematów może czaić
się w najmniej spodziewanym miejscu i pochodzić z ręki najmniej podejrzewanych
osób. Uczymy się, że budowanie relacji pod egoistycznie stworzony brief nigdy
nie wychodzi, a związek to nic innego jak praca dwójki osób. Banał? Oczywiście,
że tak, ale prawdziwy i bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, na czasie. Żyjąc w
świecie instant każdy z nas chciałby natychmiast otrzymywać gotowy produkt,
tymczasem Don Jon posługując się erotyczno-pornograficznym językiem pokazuje,
że warto się czasem postarać i zapracować na coś cenniejszego.
Przemyślenia po seansie?
Kilka.
Przede wszystkim uważam, że film jest nierówny. Pierwsza połowa jest spójna i
dynamiczna, druga natomiast zmienia temperaturę i zniechęca oczywistościami.
Zakończenie przyszło zbyt szybko, a zmiany w mentalności głównego bohatera
pojawiły się spontanicznie i bez wysiłku. Widz może odnieść wrażenie, że życie
jest strasznie proste, gdy tylko zacznie się myśleć, a jak wszyscy wiemy to nie
do końca prawda. To wszystko sprawia, że szybko rozpędzona lokomotywa
niebezpiecznie zwalnia przed końcem, pozostawiając pewien niedosyt. Na
szczęście nie jest on tak wielki, żeby zniszczyć pierwsze wrażenie. Film warto
obejrzeć, może niekoniecznie w kinie, ale nie jest to pusty przekaz. Dodatkowo
hollywoodzka obsada w osobach Scarlett Johansson, Julianne Moore i wspomnianego
już Josepha Gordona-Levitta (który
napisał też scenariusz i film wyreżyserował) zachęca, szczególnie, że zobaczymy
ich w rolach dla siebie nietypowych. Don Jon to uniwersalna historia obyczajowa
zrealizowana w dość nowatorski sposób, będąca gwarancją dobrej, aczkolwiek
nieskomplikowanej rozrywki. Jeśli nie jesteście zbyt pruderyjni i nie męczą Was
odgłosy filmów pornograficznych – polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz