Nocując w hotelu z oknem wychodzącym na szyb
wentylacyjny i budząc się po zmroku, zaczęłam podejrzewać, że w Bangkoku nigdy
nie świeci słońce! Drugiego dnia pobytu, po 2h snu postanowiłam wziąć się w garść,
wstać rano i zacząć przełamywać jet laga.
Jak tylko wyszliśmy z cienia klimatyzowanego budynku pogoda nas uderzyła. Wspaniała, najlepsza! 35 stopni, lekki wiaterek, chmurki – po prostu siódme niebo! Jeśli tak wygląda pora chłodna to chyba znalazłam się w raju!
Natychmiast zaliczyliśmy kolejny szok - Bangkok naprawdę nigdy nie zasypia. Tajowie pracują praktycznie non-stop, ulice o każdej porze dnia i nocy tętnią życiem, tylko nieco zmieniają repertuar.
Po zjedzeniu śniadania złożonego z tajlandzkiego naleśnika z Nutellą i bananem (cieniutkie i niezwykle elastyczne ciasto ryżowe smażone na rozgrzanej blasze posmarowanej olejem) i słodko-słonego soku ze świeżych pomarańczy (Tajowie wszystkie soki słodzą i solą, robiąc naturalne izotoniki chroniące przed odwodnieniem) pojechaliśmy na dworzec. Wieczorem planowaliśmy wyjechać do Chiang Mai i musieliśmy kupić bilety na pociąg.
Wszyscy nam doradzali, żeby jadąc do Azji nic nie rezerwować wcześniej i spontanicznie organizować transporty i noclegi już na miejscu. Szybko się okazało, że były to najgorsze rady z możliwych. Być może sprawdzały się kiedyś, albo działają poza sezonem, dla nas okazały się bardzo kosztowne w skutkach. Biletów na pociąg oczywiście nie było na najbliższy tydzień i musieliśmy zdecydować się na autokar. Tajowie są szalonymi kierowcami, dozór techniczny w Tajlandii nie istnieje, więc trochę mnie ten wybór niepokoił, ale wyboru tak na prawdę nie było żadnego, więc nie panikowałam. Szczególnie, że w biurze podróży obsługującym autokary wisiała piękną kontr reklama dla kolei z przekonującym, napisanym w tajlandzkim angielskim call to action – „Don’t use deathly railway!”.
Po zamieszaniu na dworcu poszliśmy na spacer. Znowu, nienauczeni doświadczeniem dni poprzednich, błyskawicznie zrozumieliśmy, że w Bangkoku się nie spaceruje! Przemykaliśmy poboczami, przyglądając się Tajom przy pracy. Trafiliśmy na ulicę przy której kilometrami ciągnęły się warsztaty z częściami samochodowymi. Gorąc nie do wytrzymania, a Tajowie spawają, rozkręcają, wiercą itd. Pot, smród, lecące iskry i straszny huk. Psom oczywiście takie warunki w niczym nie przeszkadzały, żeby spać na środku jezdni.
Dotarliśmy do rzeki i postanowiliśmy przeprawić się na druga stronę do świątyni Wat Arun. Z żalem stwierdzam, że Menam przypomina koszmarny ściek, który budzi odrazę i pożałowanie. W dodatku bardzo wzburzony ściek z dość silnym nurtem. Stojąc na falującym pomoście, w pełnym słońcu i tłumem Tajów za plecami nie czułam się zby komfortowo. Jestem pewna, ze gdybym wpadła do wody to skończyłabym z wyżartymi dziurami w skórze i gangreną. W rzece pływają wszystkie możliwe odpadki, a zgniło-zielono-brązowy kolor i smród jeszcze bardziej zniechęcają do przeprawy. Jest to jednak najszybsza i najtańsza droga, więc nie mogliśmy dać się zniechęcić tej przygnębiającej scenerii.
Wat Arun, czyli Świątynia Świtu to jedna z najpiękniejszych i najstarszych świątyń w Bangkoku. Przy wejściu stoją gigantyczne rzeźby strażników, a w głębi znajdują się strzeliste wieże, które, przynajmniej u mnie, budzą kontrolowany niepokój. Ściany świątyni udekorowane są tłuczoną, chińską porcelaną, która przepięknie błyszczy w słońcu. W tle słychać było mantrę buddyjską lecącą chyba z taśmy, potok słów bez przerwy na oddech. Bardzo hipnotyzujący obrazek.
Na jedną z wieży Wat Arun można wejść, żeby obejrzeć panoramę miasta. Rzecz w tym, że droga na szczyt wiedzie po niewiarygodnie stromych schodkach. Ja dotarłam tylko na 1 piętro i stamtąd podziwiałam widoki, bo gdybym weszła wyżej to już bym pewnie nie zeszła. Nie ma tam poręczy, za to jest chaotyczny, międzynarodowy tłum ludzi i wąziuteńkie schodki projektowane pod maciupkie, azjatyckie stópki. Uwierzcie, nie ma nic gorszego niż niezdyscyplinowany tłum za granicą swojego kraju.
Z Wat Arun pojechaliśmy do Wat Phra Kaew, czyli Świątyni Szmaragdowego Buddy, jednego z najważniejszych posągów w kraju. Rzeźba Buddy trafiła do Tajlandii najprawdopodobniej z Cejlonu i dopiero po latach mnisi odkryli, że wykonana jest z jadeitu (na początku myślano, że to szmaragd, stąd nazwa), ponieważ pokryta była gipsem, którym zabezpieczało się posągi w trakcie transportu. Pewnego dnia jednak, kawałek się ukruszył ukazując pod spodem zielony kamień. Od tamtej pory otoczona jest najwyższą czcią, a trzy razy do roku sam Król zmienia Szmaragdowemu Buddzie szaty, aby przyniosły one urodzaj w nowej porze roku (w Tajlandii są trzy – gorąca, chłodna i deszczowa).
Cała świątynia jest rozległa i bogato zdobiona. Dużo złota i kolorowych szkiełek pięknie odbija światło. Miliony turystów utrudniają zwiedzanie, ale naprawdę warto się tam wybrać, zwłaszcza, że tuż za murem znajduje się kolejny zabytek - Grand Palace (Wielki Pałac Królewski). Ponieważ byliśmy już zmęczeni i powłóczyliśmy nogami, więc za wiele o Pałacu nie napiszę, ale z pewnością miło się tam musi mieszkać ;)
Wieczorem dotarliśmy na dworzec skąd niekumaty Taj zabrał nas i jeszcze jednego Australijczyka do miejsca odjazdu autokarów. Oczywiście nic nie rozumiał po angielsku, w dodatku jego iloraz inteligencji był chyba ujemny i po tym jak porzucił nas w środku miasta nie dając logicznych instrukcji, odjechał. Potem oczywiście pokierowano nas do złego autokaru, w ostatniej chwili musieliśmy się przesiadać w biegu, żeby w końcu skończyć w pierwszym rzędzie, tuż przy przedniej, pękniętej szybie, z głowami 10 cm od gigantycznego telewizora na którym do 12 w nocy leciał film R.I.P.D z tajskim dubbingiem i Jeffem Bridgisem wściekle polującym na kosmitów (chyba?). Na domiar złego obok stopy przebiegł mi karaluch. Ehh kolejna nieprzespana noc…
Jaki jest Bangkok?
Niewyobrażalny! Wielki, chaotyczny, głośny, śmierdzący sosem rybnym i brudem, zakurzony, gorący, szybki. Zakorkowane ulice, zatłoczone świątynie i markety budują bardzo inwazyjny i drapieżny charakter miasta, który zdają się równoważyć pomarańczowi mnisi, skromnie przemywający ulicami. Są oni jedyną przeciwwagą dla wszechobecnego konsumpcjonizmu i turystycznego szaleństwa. Do tego niepoliczalne bezpańskie zwierzęta, tuk tuki, markety 711 będące mekką dla turystów, uliczne garkuchnie, kapliczki na skrzyżowaniach i wszechobecne portrety króla, z którego broń Boże, nie wolno żartować. Mieszkania z ciemnymi, nigdy nieotwieranymi oknami, wszechobecne kable telekomunikacyjne i wysokiego napięcia zwisające ze słupów, ludzie śpiący na ulicach. Tajowie nazywają Bangkok Miastem Aniołów, ale ja do dziś zastanawiam się dlaczego. Nie jest to miasto przyjazne dla mieszkańców.
Pozytywne zaskoczenie?
Tajowie jako naród. Są bardzo, ale to bardzo przyjaźni, pozytywnie nastawieni (zarówno do siebie jak i do turystów) i radośni. Zawsze uśmiechnięci i skorzy do żartów, śpiewający pod nosem lub zupełnie na głos, weseli. Mają prosty, dziecięcy humor, cieszą się spontanicznie i szczerze. Wszyscy mówią po angielsku, czasem ciężko ich zrozumieć, ale zawsze da się porozumieć.
Tajowie są bardzo punktualni i niezwykle pracowici. W trakcie naszego pobytu nigdy nie widziałam, żeby oni odpoczywali. Albo pracują (i oglądają przy tym telewizję), albo śpią, w ogóle nie korzystają z otaczających ich cudów natury. Trochę przygnębiająca perspektywa, ale miałam wrażenie, że oni naprawdę są zadowoleni z życia, nawet jeśli ich ono nie rozpieszcza.
Tajowie nie są namolni, nie narzucają się ze swoimi usługami czy towarem, nie dotykają Cię, nie gapią się jak Hindusi, nie są agresywni jak Egipcjanie. W zasadzie oni w ogóle nie ekscytują się turystami. Można się z nimi targować w przyjaznej atmosferze, a jak się rezygnuje z zakupu to wciąż są przyjaźni, nie są dwulicowi. W swoim pojęciu dbają o czystość, gdy widzą, że niesiesz w dłoniach plastikową butelkę do wyrzucenia czy siatki, to je od Ciebie biorą i sami wyrzucają.
Są lojalni wobec siebie, nie rywalizują o klienta, nie praktykują nieuczciwej konkurencji. Nie uznają też napiwków, co jest zaskoczeniem dla turystów. W Tajlandii napiwek daje się tylko wówczas, jeśli Taj zrobi dla nas coś wymagającego od niego dużego wysiłku lub zrobią coś wyjątkowo dobrze. W innych sytuacjach napiwek uznawany jest raczej za nietakt. Uznają uczciwą zapłatę za uczciwie wykonaną pracę, co oczywiście nie oznacza, że pierwsza cena, którą Ci proponują jest uczciwa ;) Zwykle jest od 50 do 200% zawyżona, więc targowanie jest obligatoryjne.
Zagrożenia?
Wszyscy przestrzegali nas przed problemami żołądkowymi, chorobami, moskitami, kradzieżami i oszustami, wilgotnością niszczącą elektroniczne urządzenia oraz narzucającymi się ladyboyami i wszechobecną seks turystyką. Otóż nic takiego nie miało miejsca! Ja, która nie mogę spokojnie zjeść pieczonego kurczaka lub ostrego gulaszu, bo umieram na ból żołądka, a świeżość potraw w restauracjach mogłabym oceniać z zamkniętymi oczami, w Tajlandii pochłaniałam smażone na głębokim oleju bliżej nieokreślone składniki z obskurnych straganów i nie tylko zachwycałam się smakiem, ale absolutnie nic mnie po nich nie bolało! Wilgotność powietrza zamiast zepsuć mi ajfona powodowała, że nigdy tak dobrze nie działał (chyba cieszył się z powrotu do domu;). Moskitów było jak na lekarstwo, w dodatku w ogóle mnie nie uczulały. W Polsce, gdy komar ugryzie mnie w stopę to przez tydzień mam spuchniętą, kulejącą kończynę, którą najchętniej bym sobie odgryzła. Naciągaczy spotykaliśmy, ale można się z nimi z uśmiechem na ustach targować. Co zaś się tyczy seks turystyki to absolutnie jej nie zauważałam. Wynikało to może z tego, że się za nią nie rozglądałam, bo nie mam złudzeń, że zainteresowani nie mieliby w Tajlandii najmniejszego kłopotu ze znalezieniem towarzystwa na wieczór, noc czy miesiąc... Jedynym realnym minusem podróży okazał się natomiast jet lag. Przed 5 dni nie mogłam spać w nocy, zasypiałam nad ranem, a w dzień czułam niepokój, nerwowość i otępienie. Śpiąc po 2-4 godziny na dobę nie można w pełni cieszyć się życiem i nowymi doznaniami. Myślę, że przy kolejnych podróżach będę musiała lepiej sobie z tym poradzić, bo szkoda, żeby przez brak snu tracić radość z poznawania tak pięknych miejsc.
Poniżej kolejne zdjęcia, a już niedługo relacja z Chiang Mai :)
Jak tylko wyszliśmy z cienia klimatyzowanego budynku pogoda nas uderzyła. Wspaniała, najlepsza! 35 stopni, lekki wiaterek, chmurki – po prostu siódme niebo! Jeśli tak wygląda pora chłodna to chyba znalazłam się w raju!
Natychmiast zaliczyliśmy kolejny szok - Bangkok naprawdę nigdy nie zasypia. Tajowie pracują praktycznie non-stop, ulice o każdej porze dnia i nocy tętnią życiem, tylko nieco zmieniają repertuar.
Po zjedzeniu śniadania złożonego z tajlandzkiego naleśnika z Nutellą i bananem (cieniutkie i niezwykle elastyczne ciasto ryżowe smażone na rozgrzanej blasze posmarowanej olejem) i słodko-słonego soku ze świeżych pomarańczy (Tajowie wszystkie soki słodzą i solą, robiąc naturalne izotoniki chroniące przed odwodnieniem) pojechaliśmy na dworzec. Wieczorem planowaliśmy wyjechać do Chiang Mai i musieliśmy kupić bilety na pociąg.
Wszyscy nam doradzali, żeby jadąc do Azji nic nie rezerwować wcześniej i spontanicznie organizować transporty i noclegi już na miejscu. Szybko się okazało, że były to najgorsze rady z możliwych. Być może sprawdzały się kiedyś, albo działają poza sezonem, dla nas okazały się bardzo kosztowne w skutkach. Biletów na pociąg oczywiście nie było na najbliższy tydzień i musieliśmy zdecydować się na autokar. Tajowie są szalonymi kierowcami, dozór techniczny w Tajlandii nie istnieje, więc trochę mnie ten wybór niepokoił, ale wyboru tak na prawdę nie było żadnego, więc nie panikowałam. Szczególnie, że w biurze podróży obsługującym autokary wisiała piękną kontr reklama dla kolei z przekonującym, napisanym w tajlandzkim angielskim call to action – „Don’t use deathly railway!”.
Po zamieszaniu na dworcu poszliśmy na spacer. Znowu, nienauczeni doświadczeniem dni poprzednich, błyskawicznie zrozumieliśmy, że w Bangkoku się nie spaceruje! Przemykaliśmy poboczami, przyglądając się Tajom przy pracy. Trafiliśmy na ulicę przy której kilometrami ciągnęły się warsztaty z częściami samochodowymi. Gorąc nie do wytrzymania, a Tajowie spawają, rozkręcają, wiercą itd. Pot, smród, lecące iskry i straszny huk. Psom oczywiście takie warunki w niczym nie przeszkadzały, żeby spać na środku jezdni.
Dotarliśmy do rzeki i postanowiliśmy przeprawić się na druga stronę do świątyni Wat Arun. Z żalem stwierdzam, że Menam przypomina koszmarny ściek, który budzi odrazę i pożałowanie. W dodatku bardzo wzburzony ściek z dość silnym nurtem. Stojąc na falującym pomoście, w pełnym słońcu i tłumem Tajów za plecami nie czułam się zby komfortowo. Jestem pewna, ze gdybym wpadła do wody to skończyłabym z wyżartymi dziurami w skórze i gangreną. W rzece pływają wszystkie możliwe odpadki, a zgniło-zielono-brązowy kolor i smród jeszcze bardziej zniechęcają do przeprawy. Jest to jednak najszybsza i najtańsza droga, więc nie mogliśmy dać się zniechęcić tej przygnębiającej scenerii.
Wat Arun, czyli Świątynia Świtu to jedna z najpiękniejszych i najstarszych świątyń w Bangkoku. Przy wejściu stoją gigantyczne rzeźby strażników, a w głębi znajdują się strzeliste wieże, które, przynajmniej u mnie, budzą kontrolowany niepokój. Ściany świątyni udekorowane są tłuczoną, chińską porcelaną, która przepięknie błyszczy w słońcu. W tle słychać było mantrę buddyjską lecącą chyba z taśmy, potok słów bez przerwy na oddech. Bardzo hipnotyzujący obrazek.
Na jedną z wieży Wat Arun można wejść, żeby obejrzeć panoramę miasta. Rzecz w tym, że droga na szczyt wiedzie po niewiarygodnie stromych schodkach. Ja dotarłam tylko na 1 piętro i stamtąd podziwiałam widoki, bo gdybym weszła wyżej to już bym pewnie nie zeszła. Nie ma tam poręczy, za to jest chaotyczny, międzynarodowy tłum ludzi i wąziuteńkie schodki projektowane pod maciupkie, azjatyckie stópki. Uwierzcie, nie ma nic gorszego niż niezdyscyplinowany tłum za granicą swojego kraju.
Z Wat Arun pojechaliśmy do Wat Phra Kaew, czyli Świątyni Szmaragdowego Buddy, jednego z najważniejszych posągów w kraju. Rzeźba Buddy trafiła do Tajlandii najprawdopodobniej z Cejlonu i dopiero po latach mnisi odkryli, że wykonana jest z jadeitu (na początku myślano, że to szmaragd, stąd nazwa), ponieważ pokryta była gipsem, którym zabezpieczało się posągi w trakcie transportu. Pewnego dnia jednak, kawałek się ukruszył ukazując pod spodem zielony kamień. Od tamtej pory otoczona jest najwyższą czcią, a trzy razy do roku sam Król zmienia Szmaragdowemu Buddzie szaty, aby przyniosły one urodzaj w nowej porze roku (w Tajlandii są trzy – gorąca, chłodna i deszczowa).
Cała świątynia jest rozległa i bogato zdobiona. Dużo złota i kolorowych szkiełek pięknie odbija światło. Miliony turystów utrudniają zwiedzanie, ale naprawdę warto się tam wybrać, zwłaszcza, że tuż za murem znajduje się kolejny zabytek - Grand Palace (Wielki Pałac Królewski). Ponieważ byliśmy już zmęczeni i powłóczyliśmy nogami, więc za wiele o Pałacu nie napiszę, ale z pewnością miło się tam musi mieszkać ;)
Wieczorem dotarliśmy na dworzec skąd niekumaty Taj zabrał nas i jeszcze jednego Australijczyka do miejsca odjazdu autokarów. Oczywiście nic nie rozumiał po angielsku, w dodatku jego iloraz inteligencji był chyba ujemny i po tym jak porzucił nas w środku miasta nie dając logicznych instrukcji, odjechał. Potem oczywiście pokierowano nas do złego autokaru, w ostatniej chwili musieliśmy się przesiadać w biegu, żeby w końcu skończyć w pierwszym rzędzie, tuż przy przedniej, pękniętej szybie, z głowami 10 cm od gigantycznego telewizora na którym do 12 w nocy leciał film R.I.P.D z tajskim dubbingiem i Jeffem Bridgisem wściekle polującym na kosmitów (chyba?). Na domiar złego obok stopy przebiegł mi karaluch. Ehh kolejna nieprzespana noc…
Jaki jest Bangkok?
Niewyobrażalny! Wielki, chaotyczny, głośny, śmierdzący sosem rybnym i brudem, zakurzony, gorący, szybki. Zakorkowane ulice, zatłoczone świątynie i markety budują bardzo inwazyjny i drapieżny charakter miasta, który zdają się równoważyć pomarańczowi mnisi, skromnie przemywający ulicami. Są oni jedyną przeciwwagą dla wszechobecnego konsumpcjonizmu i turystycznego szaleństwa. Do tego niepoliczalne bezpańskie zwierzęta, tuk tuki, markety 711 będące mekką dla turystów, uliczne garkuchnie, kapliczki na skrzyżowaniach i wszechobecne portrety króla, z którego broń Boże, nie wolno żartować. Mieszkania z ciemnymi, nigdy nieotwieranymi oknami, wszechobecne kable telekomunikacyjne i wysokiego napięcia zwisające ze słupów, ludzie śpiący na ulicach. Tajowie nazywają Bangkok Miastem Aniołów, ale ja do dziś zastanawiam się dlaczego. Nie jest to miasto przyjazne dla mieszkańców.
Pozytywne zaskoczenie?
Tajowie jako naród. Są bardzo, ale to bardzo przyjaźni, pozytywnie nastawieni (zarówno do siebie jak i do turystów) i radośni. Zawsze uśmiechnięci i skorzy do żartów, śpiewający pod nosem lub zupełnie na głos, weseli. Mają prosty, dziecięcy humor, cieszą się spontanicznie i szczerze. Wszyscy mówią po angielsku, czasem ciężko ich zrozumieć, ale zawsze da się porozumieć.
Tajowie są bardzo punktualni i niezwykle pracowici. W trakcie naszego pobytu nigdy nie widziałam, żeby oni odpoczywali. Albo pracują (i oglądają przy tym telewizję), albo śpią, w ogóle nie korzystają z otaczających ich cudów natury. Trochę przygnębiająca perspektywa, ale miałam wrażenie, że oni naprawdę są zadowoleni z życia, nawet jeśli ich ono nie rozpieszcza.
Tajowie nie są namolni, nie narzucają się ze swoimi usługami czy towarem, nie dotykają Cię, nie gapią się jak Hindusi, nie są agresywni jak Egipcjanie. W zasadzie oni w ogóle nie ekscytują się turystami. Można się z nimi targować w przyjaznej atmosferze, a jak się rezygnuje z zakupu to wciąż są przyjaźni, nie są dwulicowi. W swoim pojęciu dbają o czystość, gdy widzą, że niesiesz w dłoniach plastikową butelkę do wyrzucenia czy siatki, to je od Ciebie biorą i sami wyrzucają.
Są lojalni wobec siebie, nie rywalizują o klienta, nie praktykują nieuczciwej konkurencji. Nie uznają też napiwków, co jest zaskoczeniem dla turystów. W Tajlandii napiwek daje się tylko wówczas, jeśli Taj zrobi dla nas coś wymagającego od niego dużego wysiłku lub zrobią coś wyjątkowo dobrze. W innych sytuacjach napiwek uznawany jest raczej za nietakt. Uznają uczciwą zapłatę za uczciwie wykonaną pracę, co oczywiście nie oznacza, że pierwsza cena, którą Ci proponują jest uczciwa ;) Zwykle jest od 50 do 200% zawyżona, więc targowanie jest obligatoryjne.
Zagrożenia?
Wszyscy przestrzegali nas przed problemami żołądkowymi, chorobami, moskitami, kradzieżami i oszustami, wilgotnością niszczącą elektroniczne urządzenia oraz narzucającymi się ladyboyami i wszechobecną seks turystyką. Otóż nic takiego nie miało miejsca! Ja, która nie mogę spokojnie zjeść pieczonego kurczaka lub ostrego gulaszu, bo umieram na ból żołądka, a świeżość potraw w restauracjach mogłabym oceniać z zamkniętymi oczami, w Tajlandii pochłaniałam smażone na głębokim oleju bliżej nieokreślone składniki z obskurnych straganów i nie tylko zachwycałam się smakiem, ale absolutnie nic mnie po nich nie bolało! Wilgotność powietrza zamiast zepsuć mi ajfona powodowała, że nigdy tak dobrze nie działał (chyba cieszył się z powrotu do domu;). Moskitów było jak na lekarstwo, w dodatku w ogóle mnie nie uczulały. W Polsce, gdy komar ugryzie mnie w stopę to przez tydzień mam spuchniętą, kulejącą kończynę, którą najchętniej bym sobie odgryzła. Naciągaczy spotykaliśmy, ale można się z nimi z uśmiechem na ustach targować. Co zaś się tyczy seks turystyki to absolutnie jej nie zauważałam. Wynikało to może z tego, że się za nią nie rozglądałam, bo nie mam złudzeń, że zainteresowani nie mieliby w Tajlandii najmniejszego kłopotu ze znalezieniem towarzystwa na wieczór, noc czy miesiąc... Jedynym realnym minusem podróży okazał się natomiast jet lag. Przed 5 dni nie mogłam spać w nocy, zasypiałam nad ranem, a w dzień czułam niepokój, nerwowość i otępienie. Śpiąc po 2-4 godziny na dobę nie można w pełni cieszyć się życiem i nowymi doznaniami. Myślę, że przy kolejnych podróżach będę musiała lepiej sobie z tym poradzić, bo szkoda, żeby przez brak snu tracić radość z poznawania tak pięknych miejsc.
Poniżej kolejne zdjęcia, a już niedługo relacja z Chiang Mai :)
Świątynia pośrodku warsztatów samochodowych. |
Giganci przy wejściu do Wat Arun. |
Suszone ryby. |
Jajka na twardo jako przekąska. |
Satajki, czyli szaszłyki z różnych składników - tofu, owoce morza, wieprzowina, wołowina, kurczak, jajka, parówki, chleb, surimi - czego dusza zapragnie. |
Wat Phra Kaew |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz