Do Chiang Mai dotarliśmy o 6 rano, jeszcze przed wschodem słońca,
umiarkowanie wygodnym autokarem, który miał pękniętą przednią szybę i karalucha jadącego
na gapę spiącego pod moim siedzeniem. Dość sprawnie udało nam się zalogować w hotelu i dogorywać jeszcze
przez kilka godzin. Nie było łatwo, bo kogut zza ogrodzenia piał bez ustanku aż
do 9 rano, a ja 3 dzień męczyłam się z jet lagiem.
To co od razu zwróciło naszą uwagę to zupełnie inny od Bangkoku klimat miasta. Mimo, ze Chiang Mai leży w górach, czuło się tam swobodny i zrelaksowany rytm nadmorskiej wioski. Było też zdecydowanie chłodniej (Tajowie wieczorami chodzili w kurtkach i czapkach) i spokojniej. W nocy, nie licząc marketów i barów, miasto szło spać.
Niestety, ale przyjeżdżając do Chiang Mai popełniliśmy błąd logistyczny. Ja chciałam tam być z uwagi na wycieczkę do wioski ocalonych słoni, gdzie na cały dzień dostaje się słonika pod opiekę, trzeba go myc, karmić i się z nim bawić. Są to słonie uratowane z nielegalnych zakładów, cyrków czy prywatnych przedsiębiorstw, a nie bezceremonialnie zatrudniane w przemyśle turystycznym. Nie sprawdziłam niestety ceny tej przyjemności i w rezultacie musiałam zrezygnować, bo okazała się zbyt droga (600zl/os). Były oczywiście tańsze wycieczki, ale wszystkie miały w programie jazdę na słoniu, czego wybitnie nie chciałam robić, m.in. dlatego, że słonie noszą na nogach ciężkie łańcuchy i ani przez chwilę nie zapomina się o fakcie, że są w niewoli. Podobno w Tajlandii nie ma już wolno żyjących słoni, bo wszystkie pracują w przemyśle turystycznym… Jest coś niewymownie smutnego w widoku słonia zakutego w łańcuchy i zmuszanego do zabawiania turystów. Nie chciałam przykładać do tego ręki. Zależało nam też, aby zobaczyć wodospady, ale stanął nam na drodze ten sam problem- wszystkie wycieczki odbywały się na grzbietach zniewolonych słoni. A niestety, jak jesteś w Chiang Mai i nie idziesz ani do dżungli ani w góry, to w zasadzie nie masz czego tam szukać. Ponieważ mieliśmy pokój zarezerwowany na 2 dni, trzeba było jakoś ten czas wykorzystać.
Wycieczkę zaczęliśmy od zwiedzania. Turystów przyciągają przede wszystkim buddyjskie świątynie, które znajdują się dosłownie na każdym rogu. W końcu nie bez powodu Tajowie nazywają Chiang Mai "miastem świątyń". Jest ich naprawdę wiele, a nam do większości udało się wstąpić.
To co od razu zwróciło naszą uwagę to zupełnie inny od Bangkoku klimat miasta. Mimo, ze Chiang Mai leży w górach, czuło się tam swobodny i zrelaksowany rytm nadmorskiej wioski. Było też zdecydowanie chłodniej (Tajowie wieczorami chodzili w kurtkach i czapkach) i spokojniej. W nocy, nie licząc marketów i barów, miasto szło spać.
Niestety, ale przyjeżdżając do Chiang Mai popełniliśmy błąd logistyczny. Ja chciałam tam być z uwagi na wycieczkę do wioski ocalonych słoni, gdzie na cały dzień dostaje się słonika pod opiekę, trzeba go myc, karmić i się z nim bawić. Są to słonie uratowane z nielegalnych zakładów, cyrków czy prywatnych przedsiębiorstw, a nie bezceremonialnie zatrudniane w przemyśle turystycznym. Nie sprawdziłam niestety ceny tej przyjemności i w rezultacie musiałam zrezygnować, bo okazała się zbyt droga (600zl/os). Były oczywiście tańsze wycieczki, ale wszystkie miały w programie jazdę na słoniu, czego wybitnie nie chciałam robić, m.in. dlatego, że słonie noszą na nogach ciężkie łańcuchy i ani przez chwilę nie zapomina się o fakcie, że są w niewoli. Podobno w Tajlandii nie ma już wolno żyjących słoni, bo wszystkie pracują w przemyśle turystycznym… Jest coś niewymownie smutnego w widoku słonia zakutego w łańcuchy i zmuszanego do zabawiania turystów. Nie chciałam przykładać do tego ręki. Zależało nam też, aby zobaczyć wodospady, ale stanął nam na drodze ten sam problem- wszystkie wycieczki odbywały się na grzbietach zniewolonych słoni. A niestety, jak jesteś w Chiang Mai i nie idziesz ani do dżungli ani w góry, to w zasadzie nie masz czego tam szukać. Ponieważ mieliśmy pokój zarezerwowany na 2 dni, trzeba było jakoś ten czas wykorzystać.
Wycieczkę zaczęliśmy od zwiedzania. Turystów przyciągają przede wszystkim buddyjskie świątynie, które znajdują się dosłownie na każdym rogu. W końcu nie bez powodu Tajowie nazywają Chiang Mai "miastem świątyń". Jest ich naprawdę wiele, a nam do większości udało się wstąpić.
Na pewno są skromniejsze niż te w
Bangkoku, ale też bardziej wiarygodne, przytulniejsze i zwyczajnie ludzkie, bez
turystów i wielkomiejskiego nadęcia. Bez problemu można się umówić na chat z
mnichami, którzy poza codziennymi czynnościami, mają czas na odpoczynek i
siedzenie na Fejsie (co drugi mnich pod kaszają skrywa Samsunga).
Oprócz świątyni buddyjskich
odwiedziliśmy też świątyni konsumpcjonizmu, czyli uliczne markety uliczne. Pierwszy oferował towary podobne jak w Bangkoku, ale taniej.
Drugi natomiast, odbywający się tylko w sobotnie noce (Saturday Night Market)
pochłonął nas bez reszty. Był tak rozległy, że nie daliśmy rady w całości go przejść.
Można było na nim kupić regionalne rękodzieło, dużo oryginalnych ubrań (niepowtarzalnych,
a nie ometkowanych), wszystkie możliwe przyprawy, biżuterię i ciekawe akcesoria
do domu, do telefonu, do biura. Atmosfera bardziej przypomina lunapark niż
bazar, z każdego kroku rozbrzmiewała tajska muzyka (przeróbki amerykańskich i
europejskich hitów), a roześmiani Tajowie zapraszali do zabawy - rzucanie
rzutkami (udało mi się trafić w 5 z 6 balonów i do dziś przeżywam smak porażki),
bule, wróżenie z kart, wszystko czego dusza zapragnie. Największą jednak
atrakcją, z naszego punktu widzenia, było jak zwykle jedzenie.
Nieprawdopodobnie smaczne! Do dziś wspominam potrawy, które tam jedliśmy.
Zdecydowanie najlepsze jedzenie w całej Tajlandii. W Chiang Mai mieszają się
kuchnie tajska z birmańską, jest aromatyczna, różnorodna, świeża. Żałowaliśmy, że
mamy tylko po jednym żołądku, bo oczami jedliśmy każde danie. Było przepysznie!
Pojechaliśmy też do Tiger Kingdom. Nasłuchałam się trochę negatywnych opinii o tym miejscu, któremu zarzuca się męczenie zwierząt dla zysku, zakuwanie ich w łańcuchy i odurzanie narkotykami, ale chciałam sama wyrobić sobie opinię, żeby potem nie żałować, że przegapiłam pewnie jedyną okazję w życiu na zobaczenie z bliska dzikich zwierząt. Nie będę czarować, w dużej mierze kierowałam się egoistycznymi pobudkami, bo zwyczajnie nie mogłam sobie odmówić dotknięcia malutkiego tygryska. Jadąc do Królestwa miałam nadzieję jednak, że nie będzie tak źle. Czy było?
I tak i nie. Tygrysy mają do dyspozycji przestronne wybiegi, wszędzie jest czysto i pachnąco, zwierzęta nie mają łańcuchów, a ich sierść jest aksamitna i lśniąca. Kilka razy byłam w europejskich zoo i w żadnym nie panowały tak dobre warunki stworzone dla zwierząt trzymanych w niewoli. No właśnie, w niewoli… I tu zaczynają się schody.
Nie jestem
pewna skąd biorą się tygrysy trzymane w Królestwie, ale nie są to chyba zwierzęta
ocalone. One są po prostu zamykane w klatkach, a raczej hodowane w klatkach i
od maleńkości uczone pokory wobec tresera. Od 1,5 miesiąca życia pracują po 9
godzin dziennie, podczas których są non stop dotykane przez turystów. Starsze
osobniki traktowane są z większą rezerwą, ale muszą za to znosić ludzi, który
kładą im się na zadach (do tygrysa podchodzi się od tyłu, z przodu jesteśmy
zbyt łatwym celem). Jakby okazały śladowe ilości agresji od razu są doprowadzane
do porządku przez bambusowe pałki lub elektroniczne pastuchy. Opiekunowie a.k.a
treserzy ich nie biją (przynajmniej na oczach turystów), ale jasne jest, ze jeśli
tak dzika bestia pozwala ludziom się dotykać to wie, ze za sprzeciw grozi ciężka kara.
Maluchy maja chyba jeszcze gorzej, bo są brane na ręce i nieustannie głaskane, a co najgorsze, są budzone. Wiem, że podstawową zasadą w przypadku kociaków jest nie zakłócanie im snu, ponieważ w pierwszych czterech miesiąca życia kotka występują wszystkie najważniejsze procesy w ich organizmach. W tym okresie śpią nawet do 16-18h na dobę. Nie wiem jak jest u tygrysów, ale myślę, że jak u większości ssaków, podobnie. Tymczasem 1,5 miesięczne tygryski z Królestwa są budzone jak tylko zapadają w sen. Bo przecież turysta płaci za interaktywną zabawkę, a nie śpiącego futrzaka. Kociaki zasypiają na stojąco, ale nikogo to nie obchodzi. Opiekun podchodzi, mówi „sorry little tiger” i bez pardonu go budzi. Pamiątkowe zdjęcia muszą w końcu wyglądać atrakcyjnie, przecież stanowią najlepszą reklamę tego miejsca, która przyciągnie nowe ludzkie bankomaty. A jak jeszcze bardziej podkręcić ich atrakcyjność? Robią np. „tiger pillow” do czego ochoczo namawiają treserzy, czyli położyć głowę na śpiącym kociaku. Wspaniały pokaz ludzkiej siły i dominacji. Szkoda bardzo, że niektórzy do takich zachowań wykorzystują swój super rozwinięty mózg…
Tiger Kingdom
to dla mnie kolejny ośrodek, który mógłby robić coś pożytecznego, ale idea
szybko została wypaczona w pogoni za pieniędzmi. Tego typu miejsca, korzystając
z okazji jakie dały im okoliczności przyrody, powinny uczyć szacunku do zwierzą
i edukować ludzi, a tymczasem są kolejnym lunaparkiem, nastawionym tylko na
zysk. Radość, którą czerpałam z możliwości dotykania futerek kociąt i 15
minutowej zabawy z nimi jest totalnie niewspółmierna do wyrzutów sumienia, które
później miałam. Trzeba zwalczać w sobie tę małpią manierę, że wszystkiego
trzeba dotknąć. Z drugiej strony, patrząc na ostatnie wydarzenia w kopenhaskim
zoo myślę sobie, że tygrysy w Chiang Mai mają high life. Nie zmienia to jednak
faktu, że miejsce dzikich zwierząt jest na wolności i wszystkie zoo, królestwa
i inne ośrodki powinni zniknąć z powierzchni planety. O!
Pad thai w klimatycznej restauracji DADA Kafe, prowadzonej przez Szwajcara. Jak będziecie w Chiang Mai to koniecznie ją odwiedźcie. |
Arkusze wieszane w różnych intencjach |
Tajski tuning |
Typowa gar kuchnia |
Najsmaczniejsze sushi jakie w życiu jadłam. Lepsze może być już chyba tylko w Japonii. |
Nasz prywatny tuk-tukarz |
100letnie jaja, czyli zbuki! Ratuj się kto może! |
Nas zachęcać do konsumpcji nie trzeba było;) |
Sushi po 50 gr i po 1 zł - proszę o takie ceny w Polsce! |
Pomeraniany cyrkowce <3 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz