I nadszedł ten dzień, gdy zabrzmię jak
stara baba, jak Amisz, jak wróg postępu, ale, uwaga, uwaga - cywilizacja
niszczy ludzi! Praca w korporacyjnych, szklanych domach, ciągłe siedzenie w
zabijających kręgosłup pozycjach przed mrugającym sztucznym światłem ekranem,
słodzona, gazowana woda i tłuste czekoladowe batoniki z automatów, samochód na
każde skinienie, komunikatory zamiast rozmów na żywo, sztuczny stres wywołanymi
sztucznie stwarzanymi problemami. Tak w dużej mierze wygląda życie w
cywilizowanym mieście. A ja myślę sobie, że trzeba robić wszystko, by się tym
standardom opierać. Uff, powiedziałam to.
Fascynacja kulturą i sztuką przychodzi i
odchodzi, ale spokój wypływający z natury zawsze daje mi znacznie więcej. Nie
tego czego chcę, ale tego czego potrzebuję. I nie jestem tutaj żadnym
surwiwalowcem, samotnikiem czy outsiderem. Jestem mieszczuchem jak każdy z nas,
lubię ludzi, nie zawsze chcę czy umiem z żelazną konsekwencją opierać się
konsumpcjonizmowi, wybieram wygodne rozwiązania, lubię udogodnienia. Ale wiem,
że tak powinna wyglądać tylko część naszego życia. Ta mniejsza.
To nie będzie historia o tym jak
samotnie przepłynęłam Ocean, albo przebiegłam przez kilka czterotysięczników.
Ja tylko pojechałam w Tatry. Pierwszy raz nie by na nie popatrzeć, ale by po
nich pochodzić.
Nie jestem u szczytu formy fizycznej,
mam wiele obaw i barier, nie do końca wierzę we własne możliwości, za to
stwarzam sobie wiele ograniczeń. Mam niski próg bólu i zawsze sądziłam, że
skoro nie przepadam za rywalizacją to jestem mięczakiem. A Tatry pokazały mi,
że jestem twardsza niż sądziłam.
Ale po kolei...
Ale po kolei...
Pierwszego dnia, w okrojonym składzie, wybraliśmy „trasę na
rozbiegówkę”. Startując w Groniku doszliśmy do Doliny Małej Łąki, a ja poczułam
pierwsze oznaki zmęczenia. Nie będę udawać, że nic mnie to nie kosztowało. Żar
lał się z nieba, zimny wiatr owiewał spocony kark, a widoki przypominały tapetę
w Windowsie. Ruszyliśmy na Przełęcz Kondracką, droga przestała być miła,
zaczęło się nieustanne wchodzenie po „schodach”. Cały czas w myślach plułam
sobie w twarz i obiecywałam, że już nigdy nie skorzystam z windy. Co kilka
minut zatrzymywałam się, by złapać oddech i przy okazji podziwiać widoki. Albo
na odwrót. Wyprzedzały mnie dzieci, kobiety w klapkach i otyli chłopcy.
Na Wyżniej Przełęczy Kondrackiej
poczułam ulgę – koniec tułaczki, została już tylko droga na dół. Popędziliśmy
szybkim tempem do Doliny Strążyskiej i teraz to ja zaczęłam wyprzedzać innych.
Zakonnice, starcy, przedszkolaki z misiami w plecakach, ludzie zionący
alkoholem - wszyscy pozostawali w tyle.
Wyprawa zajęła nam w sumie 5h, w czasie
których zrobiliśmy trochę ponad 10km. Przyniosłam ze sobą mocno obtarte stopy,
dumę początkującego, spalone kalorie i szeroki uśmiech. Kolega z którym
chodziłam nawet mocno się nie spocił, więcej siedział czekając na mnie niż
chodził, ale po dżentelmeńsku podnosił moją samoocenę. Wiedziałam, że jutro już
nie będzie taryfy ulgowej.
Dzień drugi miał być ambitny i tak
naprawdę to tutaj zaczyna się ta historia. Z Kuźnic szukaliśmy transportu do
Palenicy. „Uczciwy Pan busiarz” zaoferował nam podwózkę za jedyne 100 zł za 3
osoby, zaklinając się przy tym na Maryjkę, że innych opcji nie ma. Na szczęście
kilka metrów dalej złapaliśmy lokalny autobus, za 10zł/os. Z Palenicy, razem z
milionem turystów w sandałach lub poważnych czarnych sportowych ciuchach,
ruszyliśmy asfaltem w kierunku Morskiego Oka. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza
odbiliśmy na Dolinę Roztoki. Pierwsze podejście było wszystkim tym, czego
nienawidzę. Gigantyczne schody w górę, zadyszka, ból ud. Późniejsza droga w
lesie była cudowną odmianą. Falowała wzdłuż strumyków, ciągnąc się pomiędzy
wysokimi drzewami. Zwieńczeniem jej był godzinny marsz pod Schronisko w Dolinie
Pięciu Stawów Polskich. Wtedy, po raz pierwszy tak się zmęczyłam, że zaczęło mi
być wszystko jedno. Nie ma nic przyjemnego we wchodzeniu po wielkich blokach skalnych, niczym po wysokich schodach, zadzierając kolana pod brodę. Człowiek
łapie zadyszkę, a końca nie widać. W dodatku ma świadomość, że to podejście
wcale nie jest technicznie trudne, a jedyne ograniczenie stanowi brak kondycji.
Mnie pocieszał fakt, że zaczęłam mieć nieżenujące tempo. Aż sama się dziwiłam
jak szybko robię postępy.
W schronisku czekały na nas
archetypiczna zupa pomidorowa z ryżem, bigos, gulasz z kaszą gryczaną, ciasto
jagodowe lub wielki kawał szarlotki, herbata z cukrem i cytryną. Wszystko
nieprawdopodobnie pyszne, cudownie słodkie, tłuste i tak bardzo polskie. Myśl o
jedzeniu dodawała mi sił w każdym momencie zwątpienia na kamiennych schodach,
dlatego a radością korzystałam z szansy opychania się bez wyrzutów sumienia. W
dodatku było ciepło i domowo. Chciałam tam zostać na zawsze, ale to była
dopiero połowa drogi.
Malowniczość Doliny Pięciu Stawów
Polskich to najlepsza nagroda po trudach marszu jaką można otrzymać. Niczym
niewzruszona tafla jeziora, fioletowe kwiatuszki okalające brzeg, surowe
kamienie wzdłuż ścieżek. Spokój w czystej formie. Ale my zamiast podziwiać
opracowywaliśmy dalszą trasę.
Mieliśmy trzy opcje powrotu. Pierwszą - przez Krzyżne, ale to 2 godziny podchodzenia,
na które za żadne skarby nie chciałam się zgodzić. Drugą - przez Świstówkę, ale
to kapitulacja i uszczerbek na honorze. Mogliśmy tez iść przez Przełęcz Zawrat, gdzie
czekałyby nas podobno dosłownie 2 minuty grozy na łańcuchach, ale jest
szybciej. No dobra, to wybrałam łańcuchy, cokolwiek to znaczy.
Podejście na Przełęcz Zawrat ma
krajobraz księżycowy. Ostre skały, mało roślinności, kozice śledzące każdy nasz
krok, chmury schodzące ze szczytów i słońce coraz bardziej chylące się ku
zachodowi tworzyły nieprawdopodobny klimat. To był moment, gdy już nauczyłam
się iść równym tempem, a droga sama w sobie zaczęła być przyjemnością.
Gdy doszliśmy na przełęcz nie wiedziałam
co się wydarzy, ale wbrew oczekiwaniom nie czułam strachu, bardziej
podekscytowanie. Łańcuchy same w sobie brzmiały nieco ekstremalnie, ale nikt
mnie nie uprzedził, że za chwilę będę musiała po nich schodzić w dół po
gładkiej skale. A już na pewno został przemilczany fakt, że dzieje się to
praktycznie nad przepaścią i będzie trwać 30 minut. Nie dwie! 30! Słownie:
TRZYDZIEŚCI!
Dwóch turystów wchodzących z dołu
powiedziało nam, że wejście jest pięć razy łatwiejsze niż zejście i, że życzą
nam powodzenia. Dzięki, spoko, szerokiej drogi! Pierwsze spotkanie z łańcuchem
było przerażające, głównie dlatego, że trzeba było iść tyłem, a odcinek bez
podparcia był nieprzyjemnie długi. Na szczęście ja też jestem długa i wszędzie
nogą dosięgnę, ale rąk silnych nie mam. Ponoć przylgnęłam do skał jak
jaszczurka, która za wszelką cenę nie chciała się wychylać bardziej niż to było
koniecznie. Powoli, z chirurgiczną precyzją moje stopy szukały miejsc
podparcia, a mięśnie z czasem przestały dygotać. Ani przez chwilę nie miałam
poczucia, że mogłabym spaść, co jak później się dowiedziałam jest dość możliwe,
a TOPR co i rusz kogoś z Zawratu ściąga.
Gdy w końcu doszliśmy nad Zmarzły Staw
to zalała mnie tak gęsta mieszanka andrenalino-endorfinowa, że ciężko mogę
wyrazić to uczucie słowami. Nigdy nie zrobiłam czegoś tak wymagającego,
pokonując własny strach i ograniczenia. Nigdy nawet nie sądziłam, że mogłabym
to zrobić. Mam świadomość, że są lepsi ode mnie, a Tatry to nie Alpy, ale dla
mnie, w tamtej chwili to był szczyt szczytów, a ja go zdobyłam. Duma wielka i
co przeżyłam to moje!
W spokoju doszliśmy nad Czarny Staw
Gąsienicowy, a następnie pod Murowaniec. Atmosfera powoli gęstniała, bo po 9
godzinach byliśmy już nieźle zmęczeni, mrok zaczynał wkraczać do lasu, a buty
coraz poważniej obcierać. Z ostatniej prostej, czyli drogi przez las do Kuźnic,
nie pamiętam nic poza bólem i wszechogarniającą złością. Lewa noga bolała mnie
tak mocno, że każdy krok wywoływał grymas. W dodatku było ciemno jak w d*pie, a
my mieliśmy tylko jedną, malutką latareczkę. Za nic miałam potencjalnie
grasujące niedźwiedzie, chciałam już tylko wrócić do domu, a jedyne co
słyszałam, to „Za 10 minut dojdziemy.” I tak pięć razy, po których okazało się,
że zostało nam jeszcze 15 minut… Gdy dotarliśmy do asfaltu to chciałam go z
radości ucałować. To śmieszne, ale czułam się jak człowiek gór, który po latach
zszedł do cywilizacji. Na następne dwie godziny zaniemówiłam, nie byłam już
nawet głodna, chciałam tylko zdjąć buty i zasnąć. Po kolacji doczłapaliśmy się
do pokojów i olewając ciepły prysznic padliśmy spać.
A rano? Rano byłam dumna jeszcze
bardziej niż wieczorem! I nie wpłynął na to fakt, że w wiadomościach
usłyszałam, że Andreas Steindl przebiegł pięć czterotysięczników w 7 godzin i
45 minut. Dla mnie te dwa dni w górach znaczyły więcej niż niejedna daleka
zamorska wyprawa i niejedno osiągnięcie. Wiem, że brzmię amatorsko, ale to
dobrze. Dokładnie tym jestem, amatorem, który odkrył w sobie pokłady nieznanej
wcześniej zaciętości. Nigdy bym nie przypuszczała, że monumentalność, obcość,
surowość gór może pomóc mi w znalezieniu radości. A tak się stało i wiem na
pewno, że tam wrócę. Polecam każdemu, a ja od dziś obiecuję chodzić już tylko
schodami.
Nasza willą w Kościelisku, z najlepszym na świecie widokiem z balkonu |
Dolina Małej Łąki |
Taka oto ja |
Dolina Roztoki |
Dolina Pięciu Stawów Polskich |
Przełęcz Zawrat |
Maryjka |
Kozica |
Czarny Staw Gąsienicowy |
Ja również za jakiś czas wybieram się w Tatry, ale u nas będą to małe spacerki, a nie wielki wędrówki na szczyt góry, dlatego szukam jakiś fajnych i wygodnych butów sportowych. Możesz coś polecić? Bo jak na razie sprawdzam, co oferuje strona https://butymodne.pl/damskie-butymodne-c531.p370.html
OdpowiedzUsuńtrafiłam tu z polecenia, ale zostaję i będę obserwować cię kochana bo blog jest naprawdę super!
OdpowiedzUsuń