Dla niektórych osób radość wywołana oczekiwaniem na
upragniona podróż jest infantylna. Czytanie przewodnika, planowanie,
rozmyślanie to dziecinada nie mająca nic wspólnego z prawdziwym podróżowaniem.
Robienie zdjęć i dzielenie się nimi ze znajomymi jest żałosne. No cóż, nazwijcie mnie bachorem, ale ja to po
prostu kocham. Każdy aspekt podróży jest dla mnie ekscytujący i nie mam
zamiaru zabijać w sobie wewnętrznego dziecka, tylko dlatego, ze ktoś ma ściśnięte
poślady i tego samego wymaga u innych. Może jestem szajbusem, może jestem
naiwna, dziecinnie się wzruszam na widok zwierząt, albo drażnię ludzi swoją
ciekawością świata, ale mam to sobie za nic. Bo nie ma przecież nic gorszego niż stać się zgorzkniałym dziadem
za młodu.
Jadąc na Sri Lankę spodziewałam się
czegoś podobnego do Tajlandii, głównie dlatego, że Azja to w końcu Azja.
Różna, ale podobna. Szybko zrozumieliśmy, ze Cejlon to zupełnie inny świat, o dziwo, bardzo Polakom bliski.
W swojej ignorancji tropiki wrzuciłam do jednego worka pogodowego. W porze
suchej ma być piękne, bezchmurne niebo i upalne temperatury. Sri Lanka bez
kozery wytrąciła mnie z równowagi, serwując swoją interpretację indyjskiego
przeboju "czasem słońce czasem deszcz". Niebo zachmurzone, nie było
lampy, czasem też popadało, ale pogoda była bezsprzecznie piękna. Mniejsza
spiekota dawała więcej energii do działania.
Po tranzycie w Hikkaduwie przenieśliśmy się do
Midigamy, gdzie zostaliśmy na dłużej, zwiedzając południowe wybrzeże. Midigama to mała, rybacka wioska, w
której poza stacją kolejową, obwoźną piekarnią i kilkoma kioskami spożywczymi
nie ma w zasadzie nic. Nic więcej tam jednak nie potrzeba, bo jest to jedna z najlepszych reef breaków na wyspie (a kilka km dalej jest Weligama z beach breakiem dla mniej zaawansowanych). Pojedyncze pensjonaty i dużo lokalnej,
życzliwej ludności żyjącej wolno, spokojnie i zgodnie z rytmem natury pozwala
spojrzeć na codzienność w mniej europejski, zabiegany sposób. Jasne, lankijczycy dużo pracują, ale mają przy tym czas, żeby wyjść na deskę, albo rodzinny
spacer brzegiem morza. A wraz z zachodem słońca aktywności się kończą,
wioska zasypia, a do życia budzą się olbrzymie nietoperze owocowe. Zdaje się,
że nikt nie jest tu szczególnie
nieszczęśliwy z powodu takiego stanu rzeczy.
Co robić, gdy światło
znika? Raz próbowaliśmy
pospacerować, ale okoliczne psy głośno protestowały, a sąsiedzi stali jak
wryci, dziwiąc się co Ci białasi wyczyniają. Dwóch skuterzystów chciało nam
nawet przyjść z pomocą, bo nie mogli pojąć dlaczego z własnej i nieprzymuszonej
woli chodzimy po okolicy bez wyraźnego celu. Myśleli, że się zgubiliśmy… Jak
widać spacery ewidentnie nie lezą w centrum zainteresowania Lankijczyków, a my
wiedzieliśmy, że po zachodzie słońca i kolacji czas spać.
A co robić w raju za dnia? Jako, że
nasz pensjonat ukryty był w ogrodzie i dawał dużą dawkę spokoju, więc ciśnienie
podnosiliśmy sobie przejażdżkami na skuterach zwiedzając okolicę.
Odwiedziliśmy
ponoć ukrytą i dla turystów niedostępną
plantację herbaty, ale jak przewodnik mówił do nas „po polsku” i opowiadał
o naszej sytuacji politycznej, krytykując europejski kapitalizm w którym jest
50% bezrobocie (tak właśnie) to zaczęłam mieć wątpliwości. Nie mniej jednak
dowiedziałam się jak wygląda herbata, które listki są najcenniejsze,
widzieliśmy pracę zabytkowych wręcz maszyny i kosztowaliśmy prawdziwie
cudownych mieszanek herbacianych. W oczy kuła mnie rzeczywistość w której to
kobiety i tylko kobiety wykonują najcięższe prace w fabryce, za głodową stawkę,
a przy tym są za to prawdziwie wdzięczne. Niemiłosiernie chude i wysuszone,
wiecznie pochylone nad sitami, z brakami w uzębieniu uśmiechały się do nas, ale
z ich oczu wydzierał smutek. W przerwach piły najtańszą herbatę (podobnie jak
każdy Lankijczyk), bo ta lepsza przeznaczona jest na eksport.
Oglądaliśmy nieliczne
świątynie, dużo bardziej ascetyczne
i skromne niż te widziane w Tajlandii, ale równie majestatyczne.
Zawitaliśmy na latarnię
morską w Galle, czując się bardziej jak w Dolinie Muminków, aniżeli w Azji.
Roztaczał się z niej przepiękny widok, również w nieznane. Patrząc na południe
nie było widać absolutnie nic, poza bezkresem oceanu. I tak podobno aż do
Antarktydy.
Gdy nie chciało nam się jechać dalej to włóczyliśmy
się po centrum Weligamy,
przedzierając się przez wzburzone morze bazarów na których można kupić
absolutnie każdy wyrób z nieatestowanego plastiku, kicz sakralny i indyjskie pumpy. Do tego pyszne owoce, świeżo złowione ryby i krewetki grillowane na
miejscu (chociaż według lokalnej receptury, przez co smakowały wątróbką),
herbaciarnie i naciągacze udający, że łowią ryby zawieszeni na kijku nad
poziomem wody. Gdy przyuważyli, że robisz im zdjęcie od razu lecieli z
wyciągniętą dłonią.
Matara, czyli najbliższe największe miasto jest oazą
cywilizacji. Zdecydowanie polecam lokalną knajpę na dworcu (gdzie jedzący
dłońmi mężczyźni milkną, gdy wchodzi biały człowiek, tak bardzo jesteśmy dla
siebie nawzajem egotyczni) z wybornymi klasykami rice and curry, ale
serwowanymi nie pod turystów. W tego typu knajpach napoje
podają z rurką i nigdy, absolutnie nigdy nie próbujcie pić z
gwinta, bo skończy się to roztrojeniem żołądka.
To czego nie polecam to jazda na skuterach po Matarze w
godzinach szczytu. Tam każdy jeździ jak wariat, a ponieważ na Sri Lance ruch jest
lewostronny, to wszystko wydaje się nienaturalne i fatalne w skutkach.
Unawatuna jest mekką Rosjan, więc serdecznie odradzam.
Sympatyzuję w tej kwestii z lankijczykami, którzy ich nie znoszą. Wyobraźcie
sobie najgorszego Janusza w żonobijce, klapkach Kubota, złotym łańcuchem na
szyi, gardzącego każdym napotkanym człowiekiem i pomnóżcie to przez 100. Tak
wygląda Unawatuna, chociaż miejscowość przyrodniczo jest niezwykle urocza.
Klimat jednak rozpłynął się w rosyjskim techno.
Jungle Beach jest świetna na sjestę. Stosunkowo mało ludzi,
fajna, ciepła zatoka, leżaki i owocowe lassi. Kilka godzin można tam spędzić
bez żalu, szczególnie, że obok są dwie piękne stupy i zapierająca dech w
piersiach panorama.
Plażę Koggala polecam
fanom kąpieli. Fale są delikatne, a woda ciepła jak zupa. Mogłabym w niej siedzieć i dwa dni. Dwa tygodnie. Wieczność!
A co najlepsze, poza nami nie było nikogo.
Ale jeśli wolicie tłumy to zdecydowanie
jedźcie do Mirissy. Najbardziej
turystyczna z miejscowości na południu, zatłoczona, głośna, ale przez to wcale
nie mniej piękna. W nocy księżyc odbija się od wzburzonego morza, fale
podmywają beach bary, psy latają pomiędzy nogami wesołych Lankijczyków,
zaczepiając jedzących turystów. Jest tam też jedna z najlepszych knajp w której
jedliśmy, Amarasinghe Guest House,
gdzie wszystko smakuje przepysznie, mimo, że trochę trzeba się naczekać. Jeśli
nie na dłużej, to warto tam pojechać choćby na dzień na plaży lub surfing.
Po kilku dniach spędzonych w gościnie w Subodinee
Guest House, gdzie poznaliśmy prawdziwą, domową kuchnię lankijską (zamieszkajcie tam choćby dla tych pysznych kolacji) byliśmy gotowi do dalszej podróży w głąb wyspy.
|
Subodinee Guest House, widok z pokoju. Cisza absolutna, pyszna kuchnia, a w ogródku trzymali cielaczka. |
|
Plaża 4 min od domu. |
|
Śniadanie, czyli ryżowe płatki z bananem, ananasem + jogurt naturalny do tego. Pyyyszne! |
|
Kolacja każdego dnia była inna. Zawsze 2 lub 3 rodzaje curry, biały ryż, ziemniaki smażone na głębokim oleju, krewetki, ryby, kalmary, smażone owoce dyni lub cukinia, prażona cebula, szakszuka, no było w czym wybierać. |
|
Inna opcja na śniadanie - hoppersy z kokosowym sambalem. |
|
Typowy widok na koniec każdego dnia... |
|
Plaża w Weligamie. |
|
Szkoła surfingu w Weligamie. |
|
Pierwsze kroki na białej wodzie :) |
|
Tuńczyk, trochę wątrobiany. |
|
Zabójstwo krewetek, czyli smak bardzo wątrobiany, aż płakać mi się chciało nad tak zepsutą potrawą. |
|
Centrum Weligamy. |
|
Weligama |
|
Kotów na Sri Lance praktycznie nie ma, ale jak już są to Cię kochają. |
|
Byłam trochę rozczarowana, bo arbuzy na Sri Lance są żałosne - małe, wodniste i drogie. Byliśmy poza sezonem na mango, więc jedliśmy głównie ananasy i banany. |
|
Weligama |
|
Fabryka herbaty. |
|
Plantacja herbaty. |
|
Wielki Budda |
|
Jedna z bogatszych świątyń. |
|
Droga do latarni morskiej w Galle. |
|
Bezkresny ocean |
|
Matara, stupa na wyspie. |
|
Stupa niedaleko Jungle Beach. |
|
Jungle Beach |
|
Mirissa |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz