à la Ala: Droga jest celem

niedziela, 22 marca 2015

Droga jest celem


Jeśli chcesz polecieć na drugi koniec świata, albo przynajmniej dalej niż do Gdańska, musisz nauczyć się wyszukiwania tanich połączeń lotniczych. Nam trafiła się doskonała okazja lotu na Sri Lankę i z powrotem, za jedyne 1400 zł. Haczyk? Oczywiście. Podróż w każdą ze stron miała trwać trochę ponad dobę i obfitować z liczne przesiadki. Podeszliśmy do tematu taktycznie, z dużą dozą luzu i wyrozumiałości, z nadzieją, że jakoś to będzie i nie umrzemy po drodze z nudów i przemęczenia.

Start - Okęcie. Kierunek - Budapeszt. Cyk, jesteśmy. Za 4h drugi lot.

"Muszę Was poinformować, że siedzicie przy drzwiach ewakuacyjnych i w razie wypadku chcielibyśmy, abyście pomogli w abordażu. Oczywiście mamy nadzieję, że nic się nie wydarzy. Czy chcecie dalej tu siedzieć?". Przemiła i śliczna serbska stewardessa skończyła swój monolog witając nas na pokładzie malutkiego ATR 72-202, a ja z uśmiechem na ustach odpowiedziałam "Jasne, że chcemy!", po czym otworzyłam gazetę na artykule "Trzy minuty życia po śmierci". Dzięki Bogu, że nie boję się latać i byłam lekko wstawiona, bo ten maleńki samolocik i nasza wielka w nim rola trochę napędziły nam strachu. Machające stewardessy zawsze informują o lokalizacji wyjść ewakuacyjnych, ale nikt wcześniej tak otwarcie nie poruszał z nami tematu realnego abordażu. Huk silników zagłuszał rozmowy pasażerów, a turbulencje zaczęły się już przed wystartowaniem. Czułam się jak bohaterka filmu "6 dni 6 nocy" tuz przed wypadkiem. Wiedziałam jednak, że nic nie może nam się stać, bo przed odlotem jedliśmy na lotnisku węgierską kiełbasę prosto z opakowania. Nikt przecież nie może zginąć po tak groteskowym posiłku. Jest 20:43, opuszczamy Budapeszt i za ponad godzinę mamy wylądować w Belgradzie.

...jest i Belgrad, poszło szybciej niż myślałam, głównie dzięki mojej wrodzonej umiejętności do przesypiania lotów. Za godzinę czeka nas lot do Abu Dhabi.

5 godzin na pogrążonym w totalnych ciemnościach pokładzie samolotu Air Serbia, w którym panowały warunki szklarniowe, zamieniło moje stopy w stopy Hobbita. Teraz jestem gotowa do zwiedzania Śródziemia. Właśnie oglądamy wschód słońca z pokładu samolotu, jest 7:30 czasu lokalnego. Za kolejne 6 godzin kolejny lot, tym razem finalny do Colombo. Na ten lot cieszę się najbardziej, bo w końcu odbędzie się w warunkach nie uwłaczających ludzkim kończynom, a dodatkowo dostanę swój własny film box i 5 godzin nadrabiania zaległości kinowych.

Etihad naprawdę daje radę. Nie licząc incydentu z truskawkowym puddingiem w moim bucie, jestem zadowolona. Oglądam „Jak dogonić szczęście” i nastrajam się na wakacyjny klimat.

21:00, Colombo i pierwsze uderzenie gorąca. Parno, wilgotno, duchota, czyli wszystko to co kocham. Po wytargowaniu ceny za taksówkę jedziemy na południe do Hikkaduwy. 100 km pokonujemy w jedyne 2,5 godziny. W nocy Sri Lanka wygląda ponuro i złowrogo, a na dodatek my nie znamy adresu naszego hotelu. Taksówkach panikuje: "No address? No telephone number? Are you insane?". Chyba faktycznie jesteśmy, bo uwierzyliśmy w zapewnienia, ze wystarczy nam nazwa pensjonatu. Po 20 min nerwówki udało się. Jest 1 w nocy, hotel położony vis a vis oceanu, którego wzburzone fale uderzają z impetem o brzeg. W barze na plaży trwa impreza z szatańsko złą muzyka. Jest głośniej niż na Khao San Road w Sylwestra. Pijani surferzy wypadają przez balustradę na piasek. Rozwijamy moskitierę, instalujemy zatyczki do uszu i modlimy się, żeby zasnąć. Dobranoc.

Czy warto było tu pędzić w środku nocy, po kilkunastu godzinach lotów? Hikkaduwa nie jest w mojej ocenie miejscem wartym odwiedzenia, chyba, ze jest się doświadczonym surferem lub zaprawionym imprezowiczem. Surfing, bez znaczenia czy po trudnych falach czy zatłoczonych barach jest tutaj jedyną atrakcją. Pozostałych szybko zmęczy hałas, wysokie ceny i towarzystwo głośnych Australijczyków. Egzotyczna plaża zachwyca, ale w dużej mierze jest zawłaszczona przez knajpy, a w niektórych miejscach prawie w całości pochłonięta przez ocean. Idealna do biegania czy opalania, ale do kąpieli morskich już mniej. Co tu zatem robić? My pojechaliśmy na wycieczkę do Galle, by zwiedzić holenderski fort. Dostaliśmy się tam korzystając z wygód serwowanych przez lokalne autobusy. Siedzenia powleczone przezroczystym plastikiem, gaz do dechy i nieustannie wciskany klakson, czyli wszyscy użytkownicy drogi miejcie się na baczności. Na Sri Lance panuje tylko jedna zasada drogowa - kto większy ten ważniejszy. Każdy wymusza, nikt się nie zatrzymuje, wyprzedzanie na trzeciego to standard. Kierowcy autobusów są szaleni, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jutro wybierzemy tuk tuka…

Jeszcze nie czuję, że mam wakacje. Nawet zdjęć nie chce mi się robić, dlatego załączam poglądówki z google'a (z wyjątkiem tej na górze - to widok z naszego tarasu). Jedno jest pewne - kocham tropikalna pogodę i niczego więcej do życia w tej chwili nie potrzebuję.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz