à la Ala: 2011

piątek, 16 grudnia 2011

OPEN


Uwielbiam symetrię i portrety en face. W takim sposobie przedstawiania rzeczywistości odnajduję swoiste uporządkowanie, elegancję i prostotę, która do mnie przemawia, która zaspokaja moje estetyczne rządze. Dalej, jedno z najśmieszniejszych dla mnie przysłów, a mianowicie „Nie ocenia się książki po okładce” tak bardzo kłóci się z moim spojrzeniem na świat, że ilekroć je słyszę, to nie mogę uwierzyć w naiwność twórcy tych słów. Bardzo mierzi mnie pseudointelektualizm i zaprzeczanie pierwotnym instynktom, czystej biologii. Oczywiście, że oceniamy książkę po okładce, tak jak i ludzi po wyglądzie. Jest to pierwsza rzecz, która przykuwa naszą uwagę i powoduje komunikat zwrotny. Jasne, że w dalszym rozrachunku okładka/wygląd zewnętrzny, tracą na znaczeniu na rzecz treści/osobowości, jednak gdyby pierwsze wrażenie było fatalne, to być może wnętrze nigdy by nikogo nie miało szansy zainteresować.

Okładka autobiografii Andre Agassiego to według mnie prawdziwe cudo. Na twarzy tenisisty maluje się tak wiele emocji i uczuć, że są one niemalże przytłaczające. Już choćby zbyt długie wpatrywanie się w fotografię, powoduje u mnie smutek i melancholię. Co więcej, ekspresja Agassiego jest idealnie spójna z treścią życia, które starannie opisał, wiernie wymalowanego w jego oczach, zmarszczkach i grymasie twarzy. Patrząc mu w oczy czuje się ten ból, który zamęczał go od 4 roku życia, od pierwszego dnia spędzonego na korcie. Widać porażki, upadki, rozczarowania, pogubienie. Widać wszystko. A jakby ktoś miał wątpliwości to po pierwszym akapicie autobiografii szybko się rozwieją: „Otwieram oczy i nie wiem, gdzie ani kim jestem. Nie jest to znów tak bardzo niezwykłe uczucie – połowę życia spędziłem, nie wiedząc. Mimo to jest jakoś inaczej. Ta dezorientacja jest bardziej przerażająca. Bardziej krańcowa.

Open jest najlepszą biografią jaką dotychczas miałam okazję przeczytać. Jeśli pewnego dnia zdecydowałabym się napisać książkę o sobie, to jestem pewna, że uczyniłabym to w dokładnie taki sposób co Agassi, a raczej J.R. Moehringer. Przemawia do mnie przede wszystkim dlatego, że jest szczera i ujmująca prostotą, przez co inspirująca i skłaniająca do refleksji. Oglądając Agassiego na korcie nie miałam pojęcia jakim jest człowiekiem i z czym się borykał. Miałam również inne wyobrażenie o życiu zawodowych tenisistów, o życiu jego rywali. Jest to jedna z tych pozycji, która otwiera oczy i przywiązuje do siebie. Uzależniłam się od historii Andre do tego stopnia, że zaczęłam dozować sobie ilość dziennie przeczytanych stron. Tak bardzo nie chciałam skończyć czytać. Wspaniała książka i wspaniały człowiek. Nie może być inaczej.

poniedziałek, 24 października 2011

Wspomnienie idealne


Nigdy nie wiadomo, która chwila naszego życia stanie się w przyszłości wspomnieniem idealnym, a która zostanie zapomniana, uznana przez mózg za mało istotną. Wydawałoby się, że jako pokolenie wychowane na popkulturowej papce będziemy chcieli być bogaci w same momenty upamiętniające pocałunki w deszczu, spacery po nadmorskich promenadach śródziemnomorskich kurortów, przejażdżki gondolą po weneckich kanałach czy sex na skórze niedźwiedzia tudzież tygrysa przy kominku górskiej chatki odciętej od świata zaspami białego śniegu. Tymczasem rzeczywistość totalnie weryfikuje nasze wyobrażenia i odczucia, nadając wielkie znaczenie małym momentom lub brutalnie umniejszając te z pozoru idealne.
Dla mnie piękne chwile zwykle łączą się z konkretną piosenką, zapachem, czasem smakiem. Wystarczy, że później pojawi się jeden z tych elementów i cudowne odczucia natychmiast wracają. I co ciekawe, przeważnie dotyczą bardzo prozaicznych chwil. Żadne obściskiwania na złotym piasku Barcelony czy otrzymanie torebki Louis Vuitton. To co porusza mnie najbardziej to myśl o spacerze z babcią uświetnionym lodami Hortexu za złotówkę lub coroczne targowanie się z tatą o najładniejszą choinkę u handlarza. I jest jeszcze jedno takie wspomnienie, które wraca, choć niechciane…

Leżałam wtedy na ikeowskiej sofie, brązowej, z wygniecionymi poduszkami, w żadnym wypadku nie designerskiej. Każdy z nas zna taką sofę – nieprzyzwoicie wygodną i koszmarnie brzydką, której zadaniem nie jest ozdobienie pomieszczania, ale nadanie mu ciepła, przytulności. Oparłam stopy o drewnianą skrzynię służącą za stolik do kawy, przyjęłam wygodną pozycję. Z laptopa stojącego na skrzyni dobiegały dźwięki dwóch na przemian lecących piosenek. Czytałam książkę, moją ukochaną książkę jak się później okazało, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Czytałam ją zawzięcie, łapczywie pochłaniając stronę za stroną. Obok mnie leżał mój chłopak, z głową opartą na moich kolanach. Jego blond włosy opadały na moją skórę, łaskotały. Myślałam, że to najpiękniejsze włosy jakie kiedykolwiek widziałam. Przez chwilę starał się ze mną rozmawiać, ale widząc brak mojej reakcji, tracił zapał. Uparcie go ignorowałam, bo książka dostarczała mi wszystkich bodźców jakich w tamtej chwili potrzebowałam. Trochę pomarudził sam do siebie, aż w końcu zasnął. Bezgłośnie, delikatnie, spokojnie. Uwielbiałam patrzeć na niego gdy spał, wydawał się wtedy pozbawiony wszystkich wad, ciepły, oddany, kochany. W pokoju panował półmrok, mimo wczesnej godziny. Okna zasłonięte były pomarańczowymi zasłonami i promienie słońca, starające się przez nie przebić, tworzyły ciepłą poświatę. Był środek lata, leżąc w samej bieliźnie nie czułam zimna. Po blisko godzinie, gdy miałam już dość dwóch lecących w kółko piosenek, podniosłam się, aby zmienić płytę. Mój chłopak, którego nigdy później już tak nie nazwałam, obudził się. Podniósł na mnie swoje zaspane, przepiękne, niebieskie oczy, uśmiechnął się i widząc jak na niego patrzę, siarczyście zaklął w charakterystyczny dla siebie, komiczny sposób. Wybuchnęliśmy śmiechem, a idealny moment zniknął, prysł, aby już nigdy nie powrócić.

Dziś, ilekroć słyszę jedną z tamtych dwóch piosenek, cała gama żarliwych uczuć, które wtedy czułam, powraca. Marząc o idealnej przyszłości raczej nie pomyślałabym, że popołudnie spędzone w majtkach na obskurnej sofie, wryje mi się w pamięć jako jedno ze szczęśliwych wspomnień. A jednak, kolejny raz przekonałam się, że nic nie można zaplanować, a wszystko jest przede wszystkim dziełem przypadku. Nawet szczęście, które przeżywamy.

wtorek, 4 października 2011

„Życie to połączenie magii i makaronu”


Monotonia zabija wszystko. Jest niczym masowa broń zagłady. Jedyną alternatywą jest zmiana. Kierując się taką filozofią oraz faktem, że przez dwa tygodnie gotowaniem zajmować mieli się rodowici Włosi, postanowiłam podczas mojej włoskiej wyprawy, prawdziwie ucztować. Wiedziałam, że oprócz pięknych wspomnień wrócę również z dodatkowymi kilogramami, ale nie można się całe życie kontrolować, prawda? Szczególnie będąc na włoskim lądzie, ziemi obiecanej dla smakoszy!

Jedzenie jest jedną z tych przyjemności, do których mam ambiwalentny stosunek - uwielbiam je i zarazem mam serdecznie dość. To czego znieść w najwyższej mierze nie mogę, czego z czystym sumieniem nienawidzę, to zmuszanie mnie do czegokolwiek. Akty nacisku wywierane na moją osobę zawsze źle się kończą. A organizm właśnie zmusza mnie do jedzenia. Średnio co trzy godziny. Ja się buntuję, lecz każdą walkę przegrywam z kretesem i ląduję z głową w lodówce. Na szczęście istnieje także druga strona medalu. Ta, którą kocham. Ta kreatywna. Tworzenie każdej potrawy to miniaturowe dzieło sztuki. Mieszanie, łączenie, dopasowywanie smaków, konsystencji, kolorów. A później nagroda, rozkosz dla kubków smakowych, moich lub pozostałych ucztujących. Poezja smaku!

Zanim przejdę do prezentacji dań, kilka słów o włoskich zwyczajach żywieniowych, bo są ona równie ważne, a czasem wręcz istotniejsze niż rzeczywista zawartość talerza.
Po pierwsze, Włosi nie jedzą śniadań! Espresso lub napój herbaciany (słodka herbata z cytryną) oraz ciastko (brioche lub cornetto) na miano śniadania z pewnością nie zasługuje. Nie jedzą również drugich śniadań/brunchy! Pierwszym sytym, i to prawdziwie sytym, posiłkiem jest lunch, spożywany około godziny 13stej. Zwykle jest to pasta w przeróżnej formie, zwieńczona filiżanką espresso. Następnie możemy zapomnieć o podwieczorku, ponieważ trzecim i ostatnim daniem dnia, jest bardzo pożywna kolacja, około godziny 20stej. Przeważnie składa się ona z dwóch dań, nie rzadko obydwa mają w swoim składzie makaron. Często kolację rozpoczynają antipasti, czyli przystawki. Na stole ZAWSZE obecna jest ciabata, oliwa, aceto balsamico di modena, wino i woda (z kranu). Często również przedziwne w smaku Sanpellegrino, słodkie z początku, a na koniec gorzkie, musujące, cytrusowe, lukrecjowe, po prostu dziwne coś.
Pierwszym daniem, w odróżnieniu od kuchni polskiej, wcale nie jest zupa. Włosi bowiem twierdzą, że zupa jest daniem przeznaczonym dla dzieci, które nie mogą jeszcze gryźć prawdziwego jedzenia. Po drugiej potrawie przychodzi kolej na deser, często wspomagany odpowiednio dobranym winem deserowym, którego, w odróżnieniu od wina stołowego, pod żadnym pozorem nie można rozcieńczać wodą.
Deserem może być kawałek niewyobrażalnie słodkiego, włoskiego ciasta, bądź lody, albo owoce – arbuzy, brzoskwinie, melony, gruszki.

Jednak to co we włoskich posiłkach urzekło mnie najbardziej, to ich celebracja. Włosi nie jedzą, oni ucztują. Przygotowanie posiłków, stołu, zastawy, jest niemal tak samo ważne jak konsumpcja. Je się wspólnie, rodzinnie, przy wielkim stole. Nie ma mowy o uciekaniu z talerzem przed ekran telewizora czy komputera, można zapomnieć o jedzeniu na kolanach, albo nie daj boże, po europejsku - nad zlewem. Włoskie posiłki to kult, religia, której oddaje się należytą cześć.

Przejdźmy zatem do szczegółów:

Antipasti:

- w tej roli głównie grissini, my wybierałyśmy wersję z rozmarynem
- niezastąpiona i wiecznie panująca ciabata maczana w oliwie lub w cudownej salsie w skład której wchodziła natka pietruszki, kapary, cebula, pomidorki koktajlowe i oliwa. Wszystko starannie poszatkowane na jednolitą masę.
- deska wędlin, przeważnie mortadela, salame i szynka parmeńska

Lunch/Kolacja:

- Pizza – pierwsze skojarzenie z Italią każdego turysty. Koniecznie na ultra cienkich cieśnie, które uwielbiam. Składniki to mazarella, szynka parmeńska, kapary, karczochy, cebula, pomidory, bazylia, rozmaryn. W żadnym wypadku nie konsumowana z ketchupem czy z sosami, ale polewana oliwą!

- Sałatki – połączenia warzyw w którymi nigdy wcześniej się nie spotkałam, np. ogórki zielone pokrojone w plasterki z selerem naciowym, polane oliwą, albo czerwona papryka pokrojona w kostkę i pomidorki naciowa. Dużą popularnością cieszy się również gorzka sałata, poszatkowana w cienkie paski. Włosi mówili, że to radiccio tagliato, jednak po wpisaniu tej nazwy w google wyskakuje czerwona cykoria sałatowa, a nie to co my jedliśmy.

- Tortellini – malutkie pierożki, wielkością podobne do polskich „uszek”, ale ciasto jest grubsze, a mięsny farsz dość słony. Jadłam je ze świeżym, blanszowanym szpinakiem z pulpą pomidorową i melonem pokrojonym w kostkę. Pyszne i orzeźwiające, mimo sporej dawki węglowodanów, po których chce się zwykle sjestować.

- Carne salada, czyli cienkie plastry mięsa wołowego, marynowane w soli i delikatnie przysmażone na patelni, podawane z czerwoną fasolą barlotti, w gęstym sosie, doprawionym rozmarynem, czosnkiem, cebulą i oliwą. Wyborne i wytrawne danie.

- Czerwony pstrąg – w Polsce można kupić praktycznie tylko białego pstrąga. We Włoszech czerwony jest łatwo dostępny, a w smaku przypomina połączenie łososia i pstrąga białego. Tusza nafaszerowana gałązkami rozmarynu, cytryną, cebulą i pieprzem, pieczona w piekarniku, podawana ze zgrillowanymi plastrami bakłażanu, wcześniej marynowanego w aceto balsamico di modena, oliwie i rozmarynie.

- Penne lub spaghetti, oczywiście al dente, podawane con polpa, czyli z gęstym sosem pomidorowym, przyprawionym czosnkiem, rozmarynem i pieprzem. To co charakteryzuje włoski sos to olbrzymia ilość oliwy do niego dolanej. Oliwę wlewa się również do makaronu, tuż po ugotowaniu. Co odróżnia Włochów od Europejczyków to fakt, że mieszają oni makaron z sosem już w garnku i tego drugiego, jest bardzo mało. W Polsce przywykłam do olbrzymiej ilości sosu, we Włoszech jej jest jak na lekarstwo.

- Żeberka wołowe z grilla – i nie mówię tutaj o małych kosteczkach, ale o olbrzymich taśmach żeber, serwowanych o 13stej po południu przy 35 stopniowym upale. Powiem, że ów lunch stanowił dla mnie nie lada wyzwanie.

- Grillowany formaggio, czyli po prostu żółty ser. Jest to specjalna odmiana do grillowania, ponieważ na surowo nie nadaje się za bardzo do zjedzenia - jest bardzo twardy i woskowaty. Na grillu cudownie się roztapia i trzeba go bardzo szybko pałaszować, ponieważ twardnieje w zastraszająco szybkim tempie. Gorgonzolla stanowi godny zamiennik.

- Bacalhau, czyli niemożliwy do opisania smród solonego dorsza! Bacalhau to typowo portugalska potrawa, jednak ja miałam „przyjemność” jeść ją spod ręki włoskiego kucharza, pochodzącego z południa Włoch, z wioski rybackiej. On twierdził, że jest to potrawa należąca również do kuchni włoskiej. Składa się ze stockfisha, selera naciowego, marchwii, pomidorków koktajlowych, galonów oleju i ziemniaków. Wszystko dusi się w wielkim garze, aż do miękkości. Ziemniaki można zastąpić makaronem paccheri. Potrawa ma bardzo charakterystyczny smak, jest zupełnie inna niż typowo włoskie lub polskie dania. I co gorsza, jej przygotowanie zabija węch. Ja musiałam spać na tarasie, bo do salonu nie dało się wejść bez odruchu wymiotnego…

- Kwiaty dyni nadziewane mięsem mielonym, obtaczane w bułce tartej i smażone na złoty kolor w głębokiej oliwie. Jak można się domyślić – pyszne!

- Polenta, czyli włoska mamałyga z mąki kukurydzianej. Dla mnie w zasadzie jest bez smaku, ale ma bardzo fajną konsystencję. Po ostygnięciu można ją kroić w plastry. Idealna pod sosy, świetnie komponuje się z mięsem.

Desery:

- espresso z łyżeczką cukru
- owoce – arbuzy!! Stanowiły dla mnie raj. W lodowce czekały nawet 15 kilowe. Oprócz tego pomarańczowe melony, gruszki, nektarynki
- lody
- włoskie wafelki i ciastka maślane
- włoskie ciasta, niebywale słodkie, przypominające w smaku nieco wielkanocny mazurek
- likier z lukrecji lub wino – tutaj pełna dowolność. Można było oczywiście pić w dalszym ciągu to spożywane do posiłku lub zmienić na deserowe, np. Grecale Moscato
- grappa, czyli włoska wódka z winogron, dla mnie wstrętna w smaku
- limoncello, czyli orzeźwiający likier cytrynowy. Powiem tak - polska Cytrynówka o niebo lepsza i lepiej kopie ;-)
- panna cotta, czyli gotowana śmietana z żelatyną, następnie wlewana do foremek i schładzana. Podawana z sosem malinowym, czekoladowym lub waniliowym. Nie za słodka, lekka, pyszna!

Od tego pisania aż zgłodniałam! Idę wygrzebać resztkę włoskich specjałów, które udało mi się przemycić do Polski. Buon appetito!

niedziela, 18 września 2011

Arrivederci Toscolano!


Ostatnie dwa dni w Toscolano upłynęły nam w nostalgicznej aurze. Nasz pobyt tutaj nie należał do wybitnie udanych, ale jednak był przyjemny, ciepły i na swój sposób relaksujący. Zżyłyśmy się z towarzyszącymi nam osobami, głównie z dziećmi. Lukę szczerze polubiłam i smutno mi na myśl, że prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczę. Cudowne z niego dziecko. Wrażliwe i nieoczywiste, a jednocześnie radosne i szczere. Pamiętam szczególnie jeden incydent, kiedy bawił się korkiem od wina, aż w końcu go zgubił. Wywołało to u niego tak wielki smutek, że na kilkanaście minut zabarykadował się w pokoju i płakał. Zrobiło mi się go tak szkoda, że przeszukałam kuchenne szuflady, znalazłam identyczny korek i mu go wręczyłam. Nie umiem mówić po włosku, ale jak usłyszał, że go wołam to otworzył drzwi i wpuścił do pokoju. Spojrzał na mnie swoimi wielkimi, pełnymi łez oczami, jak mały, bezbronny kociak. Gdy dałam mu korek na jego twarzy malowało się zdezorientowanie i wdzięczność. Przestał płakać i powiedział po polsku jedno słowo – „dziękuję”. Był to chyba jeden z najbardziej wzruszających momentów w moim życiu. Mały, spazmujący Włoch dziękuje mi po polsku za korek od wina. Bezcenne!

Tak czy siak postanowiłyśmy zabrać chłopców do pobliskiej lodziarni, dając tym samym przestrzeń gotującym do stworzenia kolacji. Przedostatniego dnia bowiem w domu pojawili się goście – siostra Laury wraz z partnerem oraz zaprzyjaźnione małżeństwo pochodzące z rybackiej miejscowości na południu Włoch. Przywieźli oni ze sobą chyba tonę sztokfisza z którego mieli robić bacalhau. Mężczyzna, Giorgio, spędził pół nocy na gotowaniu go na dzień następny. Mało jest tak obrzydliwych smrodów jak gotujący się sztokfisz, uwierzcie mi…

Ostatniego dnia naszego pobytu nad jeziorem Garda udałyśmy się na spacer po okolicy, tym razem w górę, zwiedzić kościół położny na zboczu. Widoki z wyższych partii gór były jeszcze piękniejsze. Po drodze natknęłyśmy się na mini winnicę i mogłyśmy delektować się gorącymi od słońca, idealnie słodkimi winogronami. Następnie był czas na ostatnie kąpiele w basenie, ostatnie wspólne posiłki. Wieczorem wystawna kolacja z dużą ilością słodkości i różnych, pysznych win. Nawet pogoda przygotowywała nas do drogi - trochę pokropiło, a od strony gór nadchodziła burza. Ciekawe co ze sobą przyniesie…






czwartek, 15 września 2011

Campione i Limone


Ostatnim punktem naszych podróży było Campione del Garda. Podobno mekka sportów wodnym i miejscowość wybudowana, stworzona specjalnie na potrzeby sportowców. Aby do niej dotrzeć należy przejechać przez tunel wydrążony w skale. I nie jest to typowy tunel z oświetleniem i regularnymi brzegami, tylko prawdziwa dziura w ziemi, jakby wyryta przez kreta!
Niestety, ale nie udało nam się zgrać z naszą Panią kierowcą i skorzystałyśmy z autobusu (tym razem przyjechał). Na wstępie od razu miłe zaskoczenie – kierowca nie miał biletów i uznał, że to jego wina i zaproponował jazdę za darmo! Oczywiście nie mogłyśmy odmówić.

Do Campione dotarłyśmy około godziny 9 rano i byłyśmy praktycznie jedynymi osobami na ulicach i plaży. Miasteczko jest mikroskopijnych rozmiarów i składa się z ronda z przystankiem autobusowym i kilku nowo wybudowanych hoteli. Po jednej stronie jest zbocze góry, po drugiej jezioro. Wewnątrz nie ma nic poza kawiarnią i sklepem surferskim. Miasto wyglądało jak makieta, plansza z kolorowymi budyneczkami z zapałek. Windsurferów, zgodnie z naszym pechem, nie było. Był tylko wiatr i słońce, jak na starym westernie. Potworne rozczarowanie. Postanowiłyśmy szybko uciekać z tej smutnej pustelni.



Po dwóch godzinach spędzonych na pomoście udałyśmy się na autobus do Limone sul Garda. Dojechałyśmy tam z tym samym kierowcą co poprzednio, w dalszym ciągu bez biletów. Tuż przed południem byłyśmy na miejscu.
Limone z początku niepozorne, szybko okazało się prześlicznym miasteczkiem. Strome, wąskie uliczki, pełne były straganów z cytrynami i pamiątkami, ale przede wszystkim wszędzie roiło się od niemieckich turystów. Na ulicach nie było słychać innego języka niż niemiecki. W sklepach ze szkłem Murano, maskami weneckimi, biżuterią czy pamiątkami ekspedientki najpierw witały klientów po niemiecku, a dopiero później ewentualnie w innym języku. Miasto było bardzo zadbane, idealnie przystosowane do niemieckiej okupacji. Lodziarnia na każdym rogu, restauracje serwujące niemieckie piwo i przysmaki kulinarne. Plaża szeroka i wyjątkowo cywilizowana, w dalszym ciągu kamienista. Rosło na niej wiele drzew, które dawały cień dzieciom i osobom starszym. Minusem była chmara bardzo głośnych dzieci wykrzykujących niemieckie komendy. Wywoływało to niekiedy ciarki na ciele mimo panującego upału.
Reszta dnia upłynęła nam na zakupach, biesiadowaniu i plażowaniu. Wróciłyśmy do domu zrelaksowane i zadowolone ze zwiedzania. Ostatnie kilka dni w Toscolano zamierzałyśmy poświęcić na zabawy w basenie, odpoczywanie i przygotowania do pobytu w Mediolanie, który zostawiłyśmy sobie na deser.





W pogoni za młodością


W niedzielę byłyśmy mocno zdeterminowane, aby odkryć o co chodzi z tym brakiem młodych ludzi nad jeziorem Garda podczas trwającego sezonu letniego. Nawet nasi gospodarze byli mocno zadziwieni tym faktem. Postanowiłyśmy zatem ich poszukać.

Na pierwszy ogień wybrałyśmy miejscowość Torri del Benaco. W tym celu udałyśmy się do przystani w Moderno i po 30 min podróży promem stanęłyśmy na suchym lądzie.
Przepiękne, tętniące życiem miasteczko urzekło nas od pierwszego wejrzenia. Wzdłuż linii brzegowej rozciągały się restauracje, natomiast nieco bardziej w głąb lądu znajdowało się wiele sklepów ze skórzanymi akcesoriami i obuwiem, a także z owocami, kolorowymi makaronami i pamiątkami z Chin. Lodziarnie – oczywiście obecne. Przestronne deptaki i alejki spacerowe, otoczone milionem kwiatów, głównie purpurowych bouganvilli, wysokich palm i przeróżnych krzewów. W żadnej dotychczasowej miejscowości nie było tak kolorowo i przytulnie jak w Torri. Miasteczko zdawało się zapraszać do zabawy. Przy porcie słychać było głośną muzykę na żywo, rozmowy i śmiech młodych osób. Tak, młodych!! Bowiem to właśnie w Torri skryli się wszyscy młodzi ludzie. Byłyśmy z Anią niezwykle niepocieszone, że dzieli nas od nich wielki zbiornik wodny…


Dla kontrastu, tamtejsze plaże były dość ubogie – przeraźliwie wąskie i oczywiście żwirowo - kamieniste. Zmuszało to amatorów opalania do rozkładania ręczników na chodnikach lub pomostach, przeważnie prywatnych, do których cumowały jachty i motorówki. Nikomu jednak zdawało się to nie przeszkadzać, ponieważ wszechobecna atmosfera zabawy i beztroski rekompensowała wszelkie niedogodności. Z niekłamanym smutkiem wsiadałyśmy na prom płynący powrotem do naszego domu spokojnej starości. Rozochociłyśmy się jednak do tego stopnia, że postanowiłyśmy dwa kolejne dni przeznaczyć na zwiedzanie kolejnych miasteczek położonych na wybrzeżu. Kolejnym na tapecie było Tignale.

Z samego rana udałyśmy się na przystanek autobusowy, skąd autokar miał nas dowieść do plaży Pra, znajdującej się obok miejscowości Tignale. Podobno tam właśnie stacjonują wszyscy surferzy. Tam i w Campione del Garda, które zostawiłyśmy sobie na następny dzień. Po 30 minutowym oczekiwaniu pogodziłyśmy się z faktem, że autobus nie przyjedzie i zaczęłyśmy łapać „stopa”. Kierowcy mężczyźni pozostawali niewzruszeni, ale po kilku minutach uśmiechnięta 40 latka zaprosiła nas do swojego Fiata. Przyznam, że nigdy nie jechałam z takim piratem drogowym. Wyprzedzanie na podwójnej ciągłej, na drodze położonej na stromym klifie lub w nieoświetlonym tunelu to dla niej chleb powszedni. A wszystkie te wariacje przy muzyce Celine Dion. Koktajl jedyny w swoim rodzaju, ale Pani kierowca okazała się niezwykle miła i pomocna. Jej serdeczność sięgała aż do tego stopnia, że zaproponowała nam również podwózkę w drodze powrotnej. Cudownie! Uradowane opuściłyśmy samochód i zeszłyśmy na plażę.

Plaża to zbyt dumne określenie dla tego wąskiego pasma piachu i żwiru, które nas przywitało. Wiatr wiał tak silnie, że niemalże musiałam trzymać się jednego jedynego drzewa, żeby mnie nie zdmuchnął do jeziora. W wodzie pełno windsurferów i kitowców. Przyjemnie było się tam opalać, jednak około południa wiatr zaczął słabnąć, wszyscy sportowcy powychodzili na brzeg, aby po kilkunastu minutach zupełnie zniknąć. Wielkim zaskoczeniem dla nas była średnia wieku wśród nich panująca, średnio 40-50 lat! Gdy zostałyśmy same ja szybko zapadłam w długi sen, podczas gdy Ania ochładzała się w wodzie. O umówionej godzinie udałyśmy się na parking, gdzie czekał już na nas kierowca rajdowy w spódnicy. Podczas powrotu poczęstowała nas gruszkami z własnego sadu a także wręczyła broszury do SPA w którym pracuje. Zaproponowała także transport na następny dzień! Niewyobrażalnie miła kobieta, co ciekawe wcale nie Włoszka, tylko Rumunka! Zaoszczędziła nam wiele fatygi, dlatego z wielką chęcią umówiłyśmy się z nią na kolejną podróż do naszej ostatniej destynacji nad jeziorem Garda.

piątek, 9 września 2011

Matka nadzieja, czyli Maderno żyje!


Dziś sobota, czyli minęły trzy dni od naszej ostatniej wycieczki do cywilizacji. Przez ten czas dni upływały nam na opalaniu, zabawach w basenie, jedzeniu i użeraniu się z paniami domu, ale temu tematowi poświęcę osobny wpis, bo jest nad czym się rozwodzić… W każdym razie uznałyśmy, że czas na drugie podejście w szukaniu tubylców. Spragnione byłyśmy jakiegokolwiek towarzystwa, muzyki i alkoholu wypitego przy okazji innej niż posiłek. Sądziłyśmy, że w weekend nasza mieścina może zaroić się od turystów lub chociażby przejezdnych. Posiliłyśmy się w pobliskiej lodziarni (desery okazały się szatańsko smaczne) i w drogę!



Nic bardziej mylnego! Toscolano okazało się niestety dość nijakie, a przede wszystkim zdawało się być puste! Wieczorami ludzi na ulicach praktycznie brak, a jeśli już to byli to seniorzy lub rodziny z dziećmi. Jedna lodziarnia, kilka restauracji rozrzuconych w mało strategicznych miejscach, 2 supermarkety, fryzjer, warsztat samochodowy. Brakowało głównego placu czy promenady, które skupiałyby życie nocne. Zresztą życie nocne w wykonaniu Włochów ogranicza się do jedzenia. Nie słychać było ani muzyki, ani śmiechu, ani nawet głośnych rozmów. Tu i ówdzie widać było rodziny biesiadujące w ogrodach własnych domów. To wszystko jeśli chodzi o rozrywkowość mieszkańców Toscolano.
Zdesperowane krążyłyśmy pomiędzy damami, czasem obszczekane przez lokalnego psa, nie wiedząc co ze sobą począć. Na plaży nie można było usiąść, ponieważ była kamienista, nie wyposażona w leżaki i nie oświetlona. Po kilkudziesięciu minutach włóczęgi straciłyśmy poczucie czasu i resztki orientacji w terenie. Przypadkowo skręciłyśmy w lewo i naszym oczom ukazała się bajkowa kraina!

Piękna, oświetlona ozdobnymi latarniami promenada przebiegająca wzdłuż redy, otoczona palmami i śródziemnomorską roślinnością robiła wrażenie. Wzdłuż niej ustawione były ławki, szczelnie pozajmowane przez wypoczywających Włochów. Wciąż brakowało młodych ludzi, ale przynajmniej coś się działo i nie słychać było wszechobecnego odgłosu sztućców uderzających o talerze.

Idąc dalej doszłyśmy do portu, mijając głośne kawiarenki, gwarne lodziarnie i ogrody należące do hoteli i willi. Dwa skromne kościoły otwarte w nocy dla zwiedzających przyciągały chóralną muzyką.

Na ulicach pełno było porozstawianych straganów z – i tu niespodzianka – pamiątkami z Indii, Afryki i Chin. Były również niezawodne słodycze, żelki, marcepan i przeróżne rękodzieła. Trafił się także aż jeden bar ze względnie młodą klientelą. Miałyśmy „szczęście” trafić na występ kapeli na żywo, której wokalista z pewnością pamiętał czasy Generała Franco. Skórę miał wypaloną od słońca a głos przepalony od tytoniu i alkoholu. Spod rozpiętej do pępka koszuli wydzierała pomarszczona klatka piersiowa, ale nic nie przyciągało tak wzroku jak obcisłe, skórzane spodnie, żywcem zdjęte z Jima Morrisona. Pełen szacunek za poświęcanie się dla mody, ponieważ noc była prawdziwie upalna. Mężczyzna był przeraźliwie chudy, cudacznie wyginał się przy mikrofonie, śpiewając chyba po angielsku, ale ciężko było przypisać ten język do jakiegokolwiek mi znanego. Jednym zdaniem – folklor na całego. Warto było wyrwać się z naszej pustelni, aby to ujrzeć i nawet fakt, że na wakacje obrałyśmy kurort dla starych ludzi, nie był w stanie popsuć nam wieczoru. Wróciłyśmy pełne nadziei, że być może uda nam się jednak trochę nad jeziorem Garda rozerwać.

Toscolano Maderno


Godzinka stania w korku i naszym oczom ukazuje się malownicze miasteczko położone nad jeziorem Garda, otoczone pagórkami, przepiękną roślinnością i serpentynami uliczek. Toscolano nie jest typowym kurortem, raczej próżno szukać w nim turystów, a tych spoza Włoch jest jak na lekarstwo. Przede wszystkim jest to letnie schronienie dla Włochów posiadających w tych okolicach domki letniskowe. W Italii sierpień jest miesiącem urlopowym i w tym okresie wszyscy mieszkańcy państwa wyjeżdżają na urlop. Jedną z destynacji jest właśnie wybrzeże Lago di Garda.

Dom w którym mieszkałyśmy położony był na zboczu góry nad miasteczkiem Toscolano (bliźniacze Maderno znajdowało się nieco na wschód) i aby do niego dotrzeć trzeba wjechać stromymi i krętymi, dość wąskimi uliczkami. Samochodem dystans pod górę pokonuje się w kilka minut, jednak piechotą kosztuje on 30 minut i pół wiadra potu. Warto jednak, ponieważ tuż za bramą mieści się cudowny teren z basenem na środku, idealny do kultywowania dolce far niente. Rozpościerający się z tarasu widok jest więcej niż piękny. Lazurowa tafla jeziora zatopiona pomiędzy miasteczkami i przedpolami gór migocze od jasnego światła, naokoło zaś rosną smukłe cupressus sempervirens, agresywne w wyglądzie agawy, wysokie i rozłożyste palmy, kłujące pinie, pachnący rozmaryn i cała masa kolorowych kwiatów. Nie można chcieć niczego więcej.


Nasłuchałyśmy się od znajomych, że okolice jeziora Garda pełne są amatorów sportów wodnych, w tym windsurferów, dlatego wieczorem postanowiłyśmy zwiedzić okolicę. Tego dnia akurat odbywało się lokalne święto i ulice były pełne ludzi. W wąskich przesmykach porozkładane były stragany z różnościami (głównie produkcji chińskiej) i jedzeniem. Po dwóch rundkach wokół celebrującego tłumu byłyśmy tak syte, że spokojnie mogłyśmy skreślić kolację z listy „must do”. W sklepie spożywczym właściciel namówił nas na kolejną degustację włoskich specjałów i zdjęcie pamiątkowe. Gdzieniegdzie słychać było muzykę na żywo, głównie stare, włoskie szlagiery. Ogólne wrażenia miłe, mimo, że średnia wieku wśród zwiedzających wynosiła albo 1-12 albo 45-90 lat. Po windsurferach lub choćby naszych rówieśnikach ani śladu. Byłyśmy jednak dobrej myśli i postanowiłyśmy się nie uprzedzać, tylko spokojnie poczekać na rozwój wypadków. W końcu przed nami jeszcze 1,5 tygodnia w tych okolicach.

piątek, 2 września 2011

Brescia i okolice


Blisko 2 godzinny lot i z Warszawy znalazłyśmy się we Włoszech. Pierwsza pizza na lotnisku (zadziwiająco smaczna) i szybkie caffe con latte, a następnie godzinna podróż z Bergamo do Bresci. Gości nas włoska rodzina z którą jutro udamy się do domku położonego nad jeziorem Garda, w miejscowości Toscolano Moderno, w Lombardii. A dziś? Dziś staramy się nie roztopić. Jest noc, powietrze stoi, a my podduszamy się za zamkniętymi okiennicami w obawie przed moskitami. Drugi zimny prysznic i może teraz uda się zasnąć…

– Ali, tylko się nie zdziw, Oni nie jedzą śniadań. – To było jedno z pierwszych zdań jakie Ania, moja towarzyszka podróży, wypowiedziała do mnie na temat naszych gospodarzy. Dla mnie, osoby dla której śniadanie stanowi najważniejszy posiłek dnia, wydało się to co najmniej zaskakujące. Jeszcze większe było moje zdziwienie gdy rano schodzimy na dół do kuchni, a Marco wita nas słowami: - "Ciao, na śniadanie jest espresso, herbata lub sok jeśli wolicie." Do tego obowiązkowe ciastka maślane. Pycha, ale dość mało pożywne danie, za to zastraszająco kaloryczne… Aż dziw bierze, że cała rodzina jest tak niesamowicie chuda!

Z burczącymi brzuchami udałyśmy się na wycieczkę po okolicy, czyli do centrum Bresci. Przez kilka godzin przemierzałyśmy malownicze uliczki opustoszałego miasta, oglądając wystawy pozamykanych galerii i sklepów (treść kartek na wszystkich drzwiach brzmiał „Nieczynne do 31.08 z powodu urlopu”). Window shopping szybko nas znudził, zresztą w Bresci żadnych interesujących sklepów nie ma, więc skręciłyśmy w uliczkę prowadzącą na rynek.
Przewodnik National Geographic dość lakonicznie i mało przychylnie opisał Brescię i faktycznie nie jest to zachwycające miasto. Ładne, bo we włoskim stylu, ale nic nadzwyczajnego. Zabytki architektury piękne (Piazza della Loggia, Bazylika San Salvatore, Stara i Nowa Katedra i Zamek do którego niestety nie dotarłyśmy), ale nic zapierającego dech w piersiach. Do tego wszechogarniająca pustka, która zdecydowanie działała na niekorzyść miasta, które pod względem populacji jest drugim, po Mediolanie, najliczniejszym w Lombardii.







Na obiad wybrałyśmy przytulną pizzerię, gdzie siedząc w ogródku obok francuskich turystów, opychałyśmy się standardowymi włoskimi specjałami. W roli antipasti niezawodne grissini, a na danie główne oczywiście pizza. Wstyd przyznać, ale w smaku była gorsza od tej nabytej na lotnisku. Miła obsługa i leniwa atmosfera wynagrodziła nam jednak wszelkie kulinarne braki i w dobrym nastroju wróciłyśmy do domu, na kolację.

Żeby było śmieszniej, tego dnia w menu była… pizza! Razem z całą rodziną – Marco, Laurą, dziećmi: Luką i Francesco oraz babcią Franką – zasiadłyśmy do naszej pierwszej, typowo włoskiej uczty. Stół nakryty był schludnie, ale bez zbędnego nadęcia, zastawiony wodą (z kranu, a smakującą jak Evian), winem, Sanpellegrino chinotto (gazowany soft drink na bazie cytrusów, w smaku przedziwny – z początku słodki, na końcu gorzki, w środku kwaśny i lukrecjowy), sokiem i oliwą. Seler naciowy z zielonym ogórkiem w ramach sałatki, pizza prosto z pieca jako danie główne, arbuz na deser. Dla mnie fantastico! Przy gwarze miłych polsko-włosko-angielkich rozmów przesiedzieliśmy dwie godziny i w dobrych nastrojach mogliśmy szykować się do jutrzejszej wyprawy nad jezioro Garda! Buonanotte!

Dolce far niente


Dolce far niente czyli „słodkie lenistwo” to znacznie więcej niż zwykły związek frazeologiczny, ale styl bycia obowiązujący i kultywowany we Włoszech. Jest on niezwykle ciężki do pojęcia dla typowego, zabieganego Europejczyka, który w drodze rozwoju konsumpcjonizmu dawno zatracił umiejętność czerpania radości z nic nie robienia. Nic w tym jednak dziwnego. Włochy bowiem to nie tylko państwo – Włochy to styl życia. Ich mieszkańcy potrafią docenić piękno, delektować się prozaicznymi z pozoru czynnościami, codzienne posiłki podnosić do rangi uczt. Gdy mówią, robią to całym ciałem, żywo gestykulując i melodyjnie intonując sylaby. Są radośni i ekspresyjni. Patrząc na nich nie można pozbyć się wrażenia, że kto jak kto, ale oni wiedzą jak być szczęśliwym. Tak jakby w efekcie magicznych rytuałów posiedli tę tajemną wiedzę.

Taki obraz Włoch zobaczyłam w filmie „Eat, pray, love” i zapragnęłam poczuć na własnej skórze ów śródziemnomorski klimat radości. Zarezerwowałyśmy zatem z przyjaciółką, na fali spontanicznego podniecenia, bilety lotnicze i udało się – jesteśmy w Italii i spędzimy w niej dwa gorące tygodnie zgłębiając tajemnice relaksu i poznając przepisy na udane życie. Fakt, że gościć nas będzie włoska rodzina z pewnością ułatwi nam dojście do źródła i doda naszej podróży smaczku. Sprawdzimy czy to prawda, że Włosi są głośni, gadatliwi, krzykliwi i przesadnie emocjonalni. Wyjechałyśmy bez planu, bez mapy, bez grafiku. Chcemy zgubić się we Włoszech, wtopić się w otoczenie, przeżyć coś innego. Słodko poleniuchować! Zobaczymy co nas spotka…

niedziela, 7 sierpnia 2011

La Noyée


Postrzępione dźwięki akordeonu, z początku lekko irytujące, po kilku sekundach porywają słuchacza w wir pełen radości i uczuć, w gonitwę marzeń i intensywnych doznań.
Tempo rośnie z każdym dźwiękiem, z każdą kolejną nutą ma się wrażenie, że pokonało się kolejny etap wędrówki. Ten utwór jest jak podróż, którą odbywa się we Francji, pośród pięknych krajobrazów i romantycznych scenerii. Jest tak sugestywny, że wystarczy jedynie zamknąć oczy, aby zobaczyć miejskie alejki Paryża skąpane w słońcu, przechodniów w białych koszulach w granatowe paski oraz filigranowe kobiety popijające białe wino i jedzące pastelowe makaroniki. Dzieci biegające pomiędzy straganami, małe blondynki z kręconymi włosami, których blado różowe sukieneczki powiewają na wietrze. Starszą Francuzkę, która prowadzi miejski rower z koszykiem wypełnionym bagietkami, owocami i serem.
Można poczuć się jak na karuzeli smaków i zapachów, która porwała Cię mimo woli, nie pytając nawet czy masz chęć na przejażdżkę, obiecując w zamian niekończącą się radość i optymizm. Miłość, która czai się za rogiem. Dźwięki zapraszają Cię do tańca, chcesz tańczyć, kręcić się w kółko i śmiać się. Zamknąć oczy i wirować z uśmiechem na ustach, w cieple słońca. Biec z całych sił po chodniku wzdłuż Sekwany, bez wytchnienia i bez celu. Z przeświadczeniem, że spotka Cię coś dobrego. Żyć w jedyny należyty sposób. Być szczęśliwym.

Posłuchajcie:
Yann Tiersen – La Noyee
http://w205.wrzuta.pl/audio/9x747H2qHUB/yann_tiersen_-_amelie_poulain_-_la_noyee